„W tej wersji, która jest teraz proponowana, dyrektywa o pracownikach delegowanych godzi w swobodę przepływu osób, a więc także w swobodę przepływu pracowników” - powiedział PAP europeista dr hab. Piotr Wawrzyk. I tłumaczył: „można w związku z tym powiedzieć, że jest w pewnym sensie zaprzeczeniem idei wolnego rynku, możliwości podejmowania pracy gdzie się chce, na warunkach jakie się ustali z pracodawcą”.
W ub. roku Komisja Europejska przedstawiła propozycję nowelizacji dyrektywy z 1996 r. w sprawie delegowania pracowników w UE. Najważniejszą proponowaną zmianą jest wprowadzenie zasady równej płacy za tę samą pracę w tym samym miejscu. Oznacza to, że pracownik wysłany przez pracodawcę tymczasowo do pracy w innym kraju UE miałby zarabiać tyle, co pracownik lokalny za tę samą pracę.
Ma mu przysługiwać nie tylko płaca minimalna, jak jest obecnie, lecz także inne obowiązkowe składniki wynagrodzenia, takie jak premie czy dodatki urlopowe. Gdy okres delegowania przekroczy dwa lata, pracownik delegowany - zgodnie z propozycją KE - byłby objęty prawem pracy państwa goszczącego.
Francja, wspierana przez kilka innych zachodnich krajów, forsuje ograniczenie delegowania do 12 miesięcy. Obecne rozwiązanie, zgodnie z którym firma płaci składki na świadczenia społeczne od delegowanych pracowników według stawek kraju pochodzenia, prezydent Francji Emmanuel Macron i wielu innych polityków na Zachodzie nazywają "dumpingiem socjalnym".
Macron w dniach 23-25 sierpnia odbywa serię zagranicznych wizyt poświęconych tej kwestii. Po środowych rozmowach z udziałem szefów rządów Czech, Słowacji i Austrii kanclerz tego ostatniego kraju poinformował, że osiągnięto porozumienie co do podstawowych zasad, jakimi ma się rządzić wysyłanie osób do pracy w innym kraju UE. Prezydent Francji sprecyzował, że obejmuje to skrócenie czasu, na jaki pracownik może być wysłany, oraz kwestie płacy. Premier Słowacji podkreślił, że kompromis w tej sprawie "byłby dobrą wiadomością dla Europy" i chciałby, aby dołączyły do niego Węgry i Polska.
Wawrzyk zauważył, że propozycja nowelizacji dyrektywy jest działaniem w interesie dużych krajów, które mają bardzo wysokie koszty pracy i nie mogą się pogodzić z tym, że pracują u nich osoby z państw, w których te koszty pracy są niższe.
Europeista tłumaczył, że do przyjęcia dyrektywy w tej sprawie wystarczy tzw. większość kwalifikowana, „czyli państwa Europy Środkowo-Wschodniej same nie mają możliwości zablokowania tej decyzji”.
Jednocześnie Wawrzyk podkreślił, że dyrektywa nie podoba się wielu krajom i jest w interesie wyłącznie najbogatszych krajów Europy Zachodniej. „W związku z tym jest dążenie z obu stron do zawarcia kompromisu, bo przyjęcie tej dyrektywy na siłę, przegłosowanej wbrew woli takich krajów jak Polska czy inne z Europy Środkowo-Wschodniej sprawiłoby, że po prostu te kraje nie byłyby w stanie jej realizować, albo - inaczej mówiąc - wzrosłyby nastroje eurosceptyczne w tych krajach” – powiedział.
Zapytany o konsekwencje wprowadzenia dyrektywy w proponowanym kształcie w Polsce, przyznał, że „polscy pracownicy straciliby po prostu pracę”.
„Weźmy pod uwagę, że samych pracowników delegowanych w tej chwili pochodzących z Polski jest około 430 tysięcy. To pokazuje skalę problemu” – mówił Wawrzyk.
W jego ocenie, gdyby chociaż część z nich została zwolniona, mielibyśmy do czynienia ze wzrostem bezrobocia w Polsce. „Doprowadziłoby to do upadłości firm, zmniejszyło również wpływy podatkowe do polskiego budżetu” – zwrócił uwagę europeista i podsumował: „dlatego warto się jej sprzeciwiać do ostatniej chwili”.
Ministrowie pracy krajów UE mają się zająć nowelizacją dyrektywy na spotkaniu 23 października w Luksemburgu.