Jeśli rodzina jest jak przedsiębiorstwo, to one pełnią funkcję dyrektorów. Kobiety, które zrezygnowały z kariery i zawodowo zajęły się wychowywaniem swoich dzieci. Tak, zawodowo, bo słusznie domagają się, by ich praca została w końcu doceniona.
Czterdziestoletnia Laura, bohaterka krótkiego filmu „Bycie mamą to plus”, odchowała trójkę dzieci i próbuje wrócić na rynek pracy. Jej CV, wykształcenie i znajomość języków robią wrażenie, jednak rekruterów niepokoi dziura w życiorysie. – Co pani robiła przez ten czas? – pytają. – Zostałam matką i postanowiłam poświęcić ten czas dzieciom – odpowiada, przekreślając swoje szanse na posadę. Po kolejnej porażce tworzy swoje CV od nowa. Opisuje w nim wszystko, co robiła przez ostatnie lata w domu. Wysyła dokument do kolejnej firmy, a reakcja jest natychmiastowa. – Szukamy osoby o dokładnie takich umiejętnościach – mówi zachwycony menedżer. – Kogoś ze zdolnościami organizacyjnymi, kto przejmie inicjatywę, gdy sytuacja tego wymaga, kto premiuje pozytywną energię i wie, jak motywować innych, zarządza czasem, podejmuje ryzyko, wszechstronnego i inteligentnego. Mam tylko jedno pytanie: w jakiej branży zdobyła pani te wszystkie umiejętności?
Tak wygląda rzeczywistość, nie tylko filmowa. Niektóre kobiety robią karierę i rodzina schodzi na dalszy plan, inne lawirują między domem a pracą. Są również takie, które świadomie postawiły wszystko na jedną kartę: zajęły się wychowaniem dzieci. Te ostatnie często są na celowniku pozostałych. „Leniwa baba”, „innego pomysłu na siebie nie miała, to wzięła się za rodzenie”, mówią kobiety o kobietach, a fora internetowe kipią od nadmiaru emocji. Oliwy do ognia dolały doniesienia dotyczące programu 500 plus. „Dezaktywizacja zawodowa kobiet wynikająca wyłącznie z tego, że skorzystały ze świadczeń w ramach programu »Rodzina 500 plus«, objęła 24–30 tys. osób” – poinformowała minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska. Niezależnie od wielkości tej grupy od razu pojawiły się wyliczenia kilkukrotnie wyższe i niższe – sam fakt wzbudził dyskusje. Spośród kobiet w wieku produkcyjnym, czyli od 18 do 59 lat, blisko 30 proc. to osoby bierne zawodowo. Spośród nich 40 proc. nie szuka pracy, bo ma na głowie rodzinę. Gdy przełożymy te procenty na bardziej konkretne liczby, okaże się, że ok. 1,4 mln Polek to pełnoetatowe matki, które w zdecydowanej większości nie dostają za swoją pracę złotówki i nie mogą z jej tytułu liczyć na emeryturę. Wiele z nich decyzję o pozostaniu w domu podjęło świadomie. Mówią, że był to ich „pozytywny wybór”.
Kalendarz spotkań, strategia rozwoju
Dagmara Wojdak ma czterech synów. Najstarszy, Franciszek, skończy niedługo 11 lat. Potem jest siedmioletni Adaś, czteroletni Antoni i półtoraroczny Mikołaj. – Jestem otoczona przez mężczyzn, adorowana. Czuję, że jestem dla nich ważna, że mnie kochają – opowiada z uśmiechem. Nie zawsze tak było. Na studiach myślała, że dzieci to specyficzne stworzenia, które tylko biorą, niewiele dając od siebie. Praca z nimi wydawała się czymś gorszym niż analizowanie dzieł muzycznych. Była jedynaczką, studiowała italianistykę na UW i teorię muzyki na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Pod koniec studiów wyszła za mąż, zaszła w ciążę i trafiła na wiele miesięcy do szpitala. Lekarze walczyli o życie jej i dziecka. Wszystko się wtedy zmieniło. – Wcześniej byłam niezwykle aktywna. Biegałam z jednej uczelni na drugą, i tak od 8 do 20. Nagle kazano mi się położyć, zaciągnąć ręczny hamulec. Żeby nie zwariować, zająć czymś myśli, zaczęłam szydełkować – opowiada. Walkę o syna wygrała. Ale gdy zdecydowali się z mężem na drugie dziecko, znajomi się dziwili. „Po co wam kolejne nerwy”, pytali. – Ja jednak wiedziałam już, że chcę mieć dużą rodzinę, głośne święta i huczne wakacje. Gdy na świecie pojawił się trzeci syn Antoni, żartowaliśmy z mężem, że przekroczyliśmy próg szaleństwa. Czwarte dziecko było już kwestią czasu – mówi. Co się zmieniło od tamtej pory? Kupili większy samochód i wyprowadzili się pod Warszawę, bo ich 68-metrowe mieszkanie jakby się skurczyło. Ale to tylko dekoracje. Najważniejsi są aktorzy, wszyscy szczęśliwie obsadzeni w swoich rolach.
Dagmara poświęciła się opiece nad dziećmi. – Nie lubię tego sformułowania. Brzmi, jakbym robiła coś wbrew sobie, a tak nie jest – mówi. Jej kariera zawodowa wygasła samoistnie. Podczas pierwszej ciąży wyjechała jeszcze do Włoch na kurs dla tłumaczy. Potem, gdy Franek był już na świecie, próbowała godzić dom z pracą, pisząc biogramy włoskich kompozytorów. – Adaś, drugi syn, miał trzy miesiące, a mąż przywoził mi go na karmienie. Pracowałam po nocach, co ocierało się o absurd. Z dwójką maluchów brałam też czasem jakieś zlecenie, wychodziłam do biblioteki. Przy trzecim dziecku uznałam, że to nie ma sensu. Tracili na tym wszyscy: dzieci, ja, mąż i praca.
Odkąd urodził się czwarty syn, w domu, paradoksalnie, zapanował porządek. Żartuje, że została CEO, czyli dyrektorem generalnym firmy o nazwie „rodzina”. – Wieczorem siadamy z mężem przy stole i każdy wyjmuje swój kalendarz. Mąż pracuje w centrali banku, przegląda listę spotkań i konferencji na następny dzień. Ja robię podobnie. Sprawdzam, kto ma wizytę u lekarza, kogo trzeba zawieźć na dodatkowe zajęcia, czego w domu brakuje, jaki materiał trzeba z dziećmi powtórzyć, bo zbliża się szkolny sprawdzian – wylicza. Czuje się menedżerem, tak samo jak jej mąż. Oboje muszą być kreatywni i odpowiedzialni, oboje są rozliczani z efektów. Jedyna różnica polega na tym, że on robi karierę w biurze, a ona w domu. – Niejedyna – protestuje po chwili. – W firmie, jak zrobisz swoje, wychodzisz, zamykasz drzwi. A tu? W zeszłym roku dużo chorowałam. Lekarz namawiał, żebym pojechała do sanatorium, choć na dwa tygodnie. Niestety, w tej pracy urlop nie wchodzi w grę.
Przekonuje, że dla kobiety to nie tylko ciężka praca, ale również czas na samodoskonalenie. – Wręcz musimy się dokształcać, żeby wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Gdy na świat przychodzi człowiek, dostajemy go w ramiona bez instrukcji obsługi. To od nas zależy, co z tej istoty wyrośnie – dodaje. Dlatego, gdy tylko mogła, chodziła na warsztaty dla rodziców. Słuchała, rozmawiała z innymi i wyciągała wnioski. – Nie idę schematem. Dzieci mają np. dyżury rozpisane na lodówce. Nawet najmłodszy syn wyciąga swoje kubki ze zmywarki, wyrzuca pieluchy do kosza. To nauka odpowiedzialności i wspólnoty – mówi i przekonuje, że chwile spędzone z dzieckiem zaowocują. – Niedawno całą szóstką wybraliśmy się do filharmonii, nawet półtoraroczny synek był z nami. Ale by takie chwile przeżywać właściwie i czerpać z nich jak najwięcej, trzeba mieć wolną głowę.
„Siedzi w domu i rodzi dzieci, bo ich na to stać” – to zarzut, z którym kilka razy musiała się zmierzyć. – To kwestia priorytetów. Jedni kupują drogie ubrania, zabawki i wczasy w egzotykach. Drugim rodzi się dziecko – ucina. Chociaż przyznaje, że dzieci wymagają nieustannych nakładów sił i środków. Tym bardziej więc oczekiwałaby od otoczenia, by przestało ją oceniać. – To mój wybór, selekcja pozytywna. Denerwują mnie komentarze, że tylko mąż pracuje. A co ja robię od rana do nocy? Tymczasem dla naszego państwa nie istnieję, jestem w zawodowym niebycie. Gdy weszła ustawa o opiekunie domowym, żartowałyśmy z sąsiadką, że zamienimy się jednym ruchem dziećmi i nagle państwo, w majestacie prawa, zacznie nam opłacać składki rentowe. Na razie nie wyobrażam sobie, żebym poszła do pracy, a opiekunka pod koniec dnia zdawała mi relację: „Dziś pani syn nauczył się jeść łyżeczką”.
Zarządzanie chaosem
Ile kobiet bez wahania rzuciłoby pracę, odwiesiło karierę na kołek i zajęło wyłącznie domem? Dużo. Gdyby tylko zarobki partnera na to pozwalały, ponad połowa Polek (52 proc., badania CBOS) zostałaby w domu, z czego jedna trzecia zrobiłaby to bez cienia wątpliwości. To po części pytanie o rodzinę, jaka podoba nam się najbardziej. Chociaż zdecydowanie wygrywa model partnerski (46 proc., badania CBOS), gdzie on i ona w równym stopniu angażują się w pracę zawodową i wychowanie dzieci, to jednak sporo zwolenników ma też model tradycyjny (23 proc.) z kobietą w roli opiekunki i gospodyni.
Najstarszy, Franek, to przedszkolak. Łucja we wrześniu skończy trzy lata, a Klara ma niespełna osiem miesięcy. Jest jeszcze pies i fura codziennych domowych obowiązków, jak pranie, sprzątanie i gotowanie. Zarządza nimi Anna Pietkiewicz. – Nie wiem, czy jestem idealnym menedżerem. Czasem mam wrażenie, że w domu panuje jeden wielki chaos – przyznaje. Ale w tym szaleństwie jest metoda. Bo dzieci mają mamę na co dzień, na każde skinienie. I tak po prostu: są szczęśliwe.
Anna skończyła biotechnologię na Politechnice Warszawskiej. Nie pracowała w zawodzie zbyt długo, bo gdy okazało się, że jest w ciąży, postanowiła zostać pełnoetatową mamą. – To był w dużej mierze mój wybór – mówi. A wątpliwości, że ominie ją ciekawa propozycja pracy, że wypadnie z rynku? – Gdyby spojrzeć na czas spędzony z dziećmi w kategoriach zysków i strat, to widzę same plusy. Wychowuję je tak, jak chcę, biorąc za to pełną odpowiedzialność. Pretensje też mogę mieć wyłącznie do siebie, a nie do opiekunki czy pani w żłobku.
Nie jest twardym szefem. Jednego dnia udaje jej się zrobić dwudaniowy obiad. Drugiego, cóż, trzeba improwizować. Pranie rozstawione na środku salonu nie stanowi problemu. – Wolę poczytać dzieciom, celebrować czas, jaki z nimi spędzam – opowiada. Czy to luksus? Na pewno. Bo wiele kobiet musi łączyć dwa etaty: w firmie i w domu. Ona nie ma ekonomicznego przymusu. Choć słowo „luksus” nabiera w jej przypadku specyficznego znaczenia. Pracuje siedem dni w tygodniu, 24 godziny na dobę. Czuje się kobietą spełnioną, szczęśliwą, ale czasem ze zmęczenia zasypia na stojąco. Karmienie, przewijanie, przebieranie, spacery, zakupy, sprzątanie. Do czasu, aż syn czy córka zaczynają chorować. Wtedy trzeba robić to samo, tylko trzy razy szybciej.
Gdy dzieci jest więcej, życie stawia również większe wyzwania. Choćby wyjazd na wakacje. Samochód musi pomieścić foteliki, wózki i dziesiątki innych przedmiotów. Kąpiel i kładzenie do łóżek to sztuka wymagająca zgrania i koordynacji ruchów godnych primabaleriny. Od zawsze planowali z mężem dużą rodzinę. On jest jedynakiem, ona ma brata. W liceum, do którego chodziła, dużo było dzieci z wielodzietnych rodzin. – Zazdrościłam koleżance, która miała cztery siostry. Zawsze trzymały się razem i mogły na siebie liczyć – wspomina. A gdyby dziś zadzwonił telefon i głos w słuchawce zaproponował świetną pracę? – Podziękowałabym. Nie zmieniłabym swojego życia, za wcześnie. Może za 10 lat... – zastanawia się. Wie, że będzie jej ciężko, bo po tylu latach poza branżą nie ma co już w niej szukać. Ale do tego czasu wymyśli siebie na nowo. – Mając dzieci, inaczej patrzysz na rynek. Widzisz, jakich produktów na nim brakuje. Może znajdę swoją niszę?
Gdy na świecie był tylko najstarszy syn, obłożyła się podręcznikami i magazynami pełnymi fachowej wiedzy. Dziś jest daleka od większości systemów wychowawczych, z wyjątkiem rodzicielstwa bliskości. Mówienie „niech dziecko się wypłacze, nie daj się terroryzować” jest okrutne. Podobnie jak uczenie malucha na siłę samodzielności. Jeśli chce być na rękach, przytulone – widocznie taką ma potrzebę. To podejście wymaga jednak stałej obecności, nie dystansu. Mamy w domu, nie w biurze.
Nie oczekuje specjalnego traktowania, lecz zdaje sobie sprawę również z materialnej wartości swojej pracy. – Moje dzieci nie zajmują miejsca w żłobku. Żłobek mam w domu – mówi. Jakie to ma znaczenie? Spore, jeśli wziąć pod uwagę koszty. Jak wynika z informacji ratusza, miesięczny koszt utrzymania jednego miejsca w stołecznym żłobku wynosi ok. 1,2 tys. zł. Składają się na to m.in. wynagrodzenie, zakup materiałów i wyposażenia, środków czystości oraz media. Dodatkowe opłaty za pobyt i wyżywienie ponoszą też sami rodzice. Ale na tym nie koniec, bo jak przekonują niektórzy, domowy etat ma swoją realną wartość. Począwszy od skali makro: wyliczenia produktu krajowego brutto rzadko uwzględniają wartość pracy domowej. Tymczasem, jak szacują ekonomiści, stanowi ona od 35 do 55 proc. PKB. Skali mikro, bo pojedynczym rodzinom przyjrzała się prof. Ilona Błaszczak-Przybycińska. Z jej analiz (m.in. na podstawie danych GUS) wynika, że średnia miesięczna wartość pracy domowej wykonywanej w maju 2016 r. przez kobiety wyniosła 2380 zł. Wartość pracy opiekuńczej matki trójki dzieci wyceniono na blisko 2,5 tys. zł, a czwórki i więcej – powyżej 2,9 tys. zł.
– Życie jest rutyną, ale nie boję się jej – mówi Anna. – To, że codziennie zmieniam pieluchy i wycieram buzie, nie przynosi mi ujmy. Ta praca nie jest mniej wartościowa niż zawód nauczyciela, lekarza, naukowca. Jest inna.
Projekt dobrze zrealizowany
Joanna Krupska, szefowa Związku Dużych Rodzin 3+, odchowała pięciu synów i dwie córki. Dziś najstarsze dziecko przekracza trzydziestkę i ma własną rodzinę. Najmłodsze za chwilę skończy 18 lat. Przyznaje, że wychowywała ją pracująca naukowo mama, a na co dzień – niania. Pamięta, jak godzinami siedziała w oknie, wypatrując, kiedy ukochana osoba wróci z pracy. Czy tęskniła? Bardzo. Dlatego sama postanowiła inaczej ułożyć swoje macierzyństwo. – Nie chciałam, żeby ktokolwiek inny zajmował się moją rodziną. Dzięki temu uniknęłam też poczucia winy i chronicznego niedoczasu, który często towarzyszy kobietom próbującym godzić karierę z domem – mówi. Zanim urodziła pierwsze dziecko, była asystentką na Wydziale Pedagogicznym Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Zastrzega, że mówi za siebie. Uważa, że kobieta ma prawo, by pracować. Tak samo ma prawo, by zajmować się tylko dziećmi. Tylko? Duża rodzina jest jak firma, a zarządzanie nią wymaga zdolności menedżerskich.
Nie było lekko. Kłopoty mieszkaniowe, brak samochodu. Trzeba było ogarnąć szkołę starszych dzieci, naukę gry na instrumentach, przeprowadzki w kartonach i zakupy jak dla pułku wojska. Joanna Krupska na pewien czas wzięła na siebie rolę nauczycielki, prowadziła dla dzieci zerówkę w domu. Obrobienie tej ruchliwej drużyny wymagało wytężonej pracy. Każdy zakup planowała z ołówkiem w ręku. Oszczędzała, gdzie mogła. Lepiej było samemu upiec ciasto, uszyć ubranie niż pójść do sklepu. Ale to jej nie ograniczało. Przeciwnie, uczyło kreatywności. – Miałam masę satysfakcji, gdy zrobiłam dziecku sweter. Czułam, że tworzę dom – mówi.
Dziś jako szefowa Związku Dużych Rodzin podkreśla, że matka w domu nie siedzi, tylko pracuje. – W opracowaniach naukowych spotyka się określenie: „kobiety bierne zawodowo z powodu zajmowania się dzieckiem”. To bardzo negatywnie nacechowana sformułowanie. Zamiast niego należałoby mówić o kobietach aktywnych w domu – przekonuje. Zwraca uwagę, że z prawnego punktu widzenia pełnoetatowe matki nie tylko znikają z rynku pracy. Nie pracują też na swoją emeryturę. Owszem, przedłużono do roku możliwość pozostawania na urlopie rodzicielskim. Świadczenie to przysługuje nie tylko osobom pracującym, ale też studentkom, samozatrudnionym, na umowach zleceniach. Nadal brakuje jednak uregulowań emerytalnych. A można by np. skrócić okres składkowy o czas, jaki poświęcono opiece nad dzieckiem, wliczając lata spędzone z nimi w staż pracy. Albo skorzystać z zagranicznych wzorów. Choćby z Francji, gdzie rodzice mają prawo do zasiłku, tzw. wolnego wyboru. Dostaje go ta osoba, która przerwie pracę, by zająć się wychowaniem dziecka. Zasiłek przysługuje przez sześć miesięcy przy pierwszym dziecku, trzy lata przy drugim i następnych. Państwo płaci w tym czasie za osobę niepracującą składki ubezpieczeniowe i emerytalne. Wychowanie trójki dzieci zwiększa emeryturę o 10 proc. dla obojga rodziców. Każde kolejne to plus 5 proc., aż do maksymalnej wysokości 30 proc.
Joanna Krupska wróciła do pracy, gdy jej najmłodsze dziecko skończyło osiem lat. Wtedy poczuła, że może jej być mniej w domu. – Skłamałabym, mówiąc, że zawsze było łatwo. Gdy wszystkie dzieci naraz zachorowały, nie wiedziałam, w co ręce włożyć. Ale jak człowiek przetrwa takie chwile, to ma wrażenie, że może góry przenosić – mówi. A potem, jak w pracy, przychodzi satysfakcja z dobrze wykonanego projektu. Uśmiecha się na wspomnienie chwil, gdy towarzyszyła dzieciom w nauce gry na instrumentach. Albo jak w wakacje wydobywali wspólnie glinę ze strumienia i lepili figurki, naczynia. Dziś jeden z jej synów jest muzykiem, drugi – rzeźbiarzem.
Poszukiwany, poszukiwana
W internecie krąży film. Zapis eksperymentu, jak reklamują go autorzy. Polegał na tym, że w sieci zamieszczono fikcyjne ogłoszenie o pracę. W grę wchodziło prestiżowe stanowisko. Zgłosiło się wielu chętnych. Prowadzący rekrutację opowiadał o wymaganiach. Po pierwsze – mobilność. Praca w ciągłym biegu, bez przerwy. Posiłki dozwolone tylko pod warunkiem, że współpracownik już zjadł i wyraził na to zgodę. Po drugie – praca wymaga rozbudowanych umiejętności negocjacyjnych i interpersonalnych. Poszukiwana jest osoba z wykształceniem medycznym, ekonomicznym i, dodatkowo, ukończonym kursem kulinarnym. Po trzecie – zdolność do osobistych poświęceń. Na tym stanowisku lepiej zapomnieć o wakacjach, świętach poza domem, życiu towarzyskim. I na koniec – zarobki. Nie ma pensji, nie ma świadczeń. Nic. – To nielegalne! Jakiś żart? Nikt nie będzie chciał tak harować! – denerwowali się niedoszli kandydaci. Okazuje się, że są. Miliony. Dyrektorzy operacyjni, zwani też matkami.
Czuje się menedżerem, tak samo jak mąż. Oboje muszą być kreatywni i odpowiedzialni, oboje są rozliczani z efektów. Jedyna różnica polega na tym, że on robi karierę w biurze, ona w domu. – Niejedyna – protestuje po chwili Dagmara Wojdak. – W firmie, jak zrobisz swoje, wychodzisz. A tu? W zeszłym roku dużo chorowałam. Lekarz namawiał, żebym pojechała do sanatorium, choć na dwa tygodnie. Niestety, w tej pracy urlop nie wchodzi w grę.