Wostatnim okresie niektórzy sędziowie SN podjęli w przestrzeni publicznej działania, które powinny zaniepokoić opinię publiczną. Najpierw sędzia Piotr Prusinowski, prezes Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN, uzurpując sobie – nie wiedzieć czemu – prawo do wystawiania moralnych i kompetencyjnych ocen innych sędziów, powiedział, że „wśród 55 neosędziów w SN” można „znaleźć ignorantów prawnych, karierowiczów, cyników, ale również nieliczną, jednak istniejącą grupę”, która „czuje Polskę” tak samo jak on („Rzeczpospolita”, 26 sierpnia 2024 r.). Wyróżniając „ignorantów prawnych, karierowiczów i cyników” i grupę, która „tak samo czuje Polskę”, Piotr Prusinowski stwierdził, że są to wybitni prawnicy z dorobkiem, którzy już dawno zrozumieli, „w co wdepnęli”.
To, co zaskakuje najbardziej, to zaprezentowane kryterium „bycia wybitnym prawnikiem”. W opinii oceniającego są to właśnie ci sędziowie Sądu Najwyższego, którzy rozumieją, „w co wdepnęli”.
Gdzie się podziała powściągliwość?
Cała wypowiedź budzi zażenowanie. Zdumiewa w niej nieodparte poczucie wyższości niepołączone z najmniejszą nawet refleksją, by te zupełnie nieprzystające sędziemu, a tym bardziej sędziemu Sądu Najwyższego, uwłaczające godności określenia odnieść również do tzw. starych sędziów SN (w swojej wypowiedzi P. Prusinowski używa określenia „paleosędziowie”). Taka refleksja mogłaby dać zaskakujące wyniki.
O wiele ważniejsze wydają się jednak pytania, na które doprawdy trudno znaleźć jakąkolwiek racjonalną odpowiedź. Kto dał temu sędziemu SN prawo do szafowania tak poważnymi oskarżeniami wobec innych sędziów? Gdzie się podziały tak mocno akcentowane przez sędziego Prusinowskiego wartości takie jak bezstronność, powściągliwość w publicznym ferowaniu sądów poza salą sędziowską czy – w końcu – dbałość o powagę Sądu Najwyższego?
Kolejna zastanawiająca aktywność sędziów SN związana jest z osławioną już kontrasygnatą premiera, która jakoby została złożona przez pomyłkę, a następnie, rzekomo legalnie, wycofana. Zarówno informowanie o „pomyłce”, jak i „wycofywanie kontrasygnaty” to decyzje kontrowersyjne (żeby nie powiedzieć: kompromitujące). W sprawę byli zaś zaangażowani sędziowie Sądu Najwyższego.
Otóż Dariusz Zawistowski, Karol Weitz z Izby Cywilnej SN zaskarżyli (nie wiadomo, w jakim trybie) do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie ustrojowe decyzje Prezydenta RP i prezesa Rady Ministrów w sprawie wydania aktu urzędowego.
Eufemistycznie rzecz ujmując, była to bezprecedensowa w historii ustrojowej Polski liczonej od 1918 r., bardzo „nowatorska” interpretacja konstytucji i stosowania prawa administracyjnego. Dla postronnego obserwatora wyglądało to tak, jakby sami sędziowie SN swoją skargą dali premierowi pretekst do wycofania się z decyzji, której ci sędziowie nie akceptowali. Zwłaszcza że rezultat tych działań objawił się w tempie ekspresowym. Oczywiście, co warto podkreślić, mówię tu wyłącznie o wrażeniu, jakie te działania mogły wywrzeć na niezaangażowanych widzach. Moja myśl nie sięga natomiast tak daleko, aby spekulować na temat jakiejś formy współpracy sędziów SN z premierem. Skoro jednak sądy europejskie w swojej judykaturze dotyczącej polskiego sądownictwa z takim upodobaniem szafują frazą „oceny postronnego obserwatora”, to nie jest pozbawione racji uznanie, że dla postronnego obserwatora trudno chyba o bardziej jednoznaczny przejaw politycznej koincydencji działań sędziów i przedstawicieli władzy wykonawczej.
Sędziowie walczący
A jednak! W prowadzonej przez premiera i ministra sprawiedliwości promocji założeń do projektów tzw. przywracania praworządności w wymiarze sprawiedliwości, zapowiadających segregację sędziów na tych powołanych przed 2018 r. i po nim oraz wprowadzenie naruszającego godność obowiązku składania „czynnego żalu” przez tych drugich, połączonej z deklaracją premiera o dopuszczalnym łamaniu prawa (bo mamy „demokrację walczącą”), brała udział mocna reprezentacja sędziów (m.in. Bohdan Bieniek z Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN), która afirmowała przedkładane publicznie propozycje. Co o tej sytuacji mógłby pomyśleć znany orzecznictwu europejskiemu „postronny obserwator” (szczególnie wrażliwy na wszelkie przejawy nadmiernej bliskości magistratury i polityków)? Czy w jego ocenie może powstać wątpliwość co do przestrzegania w Polsce rozdziału władzy sądowniczej od władzy wykonawczej?
Co jest niekonstytucyjne?
Niewiele więcej rozwagi wykazał sędzia Izby Karnej SN Włodzimierz Wróbel, który wprawdzie nie dał się wciągnąć w publiczne dywagowanie na temat legalności wycofania przez premiera kontrasygnaty (uniknął w ten sposób obrony stanowiska, którego racjonalnie nie da się bronić), jednak przy tej okazji powiedział dużo więcej. Otóż stwierdził, że „premier udzielił zgody na jawnie niekonstytucyjną decyzję prezydenta” (w przedmiocie wyznaczenia przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Izby Cywilnej SN). Umniejszając spór o kontrasygnatę, uznał on, że uprawnienia Prezydenta RP są sprzeczne z konstytucją i w ogóle nie mieszczą się w instytucji kontrasygnaty. Bez względu więc na to – konkluduje W. Wróbel – „czy prezydent uzyskałby wówczas zgodę premiera, czy nie, korzystanie z takich uprawnień byłoby nadal niekonstytucyjne” (W. Wróbel, „Gazeta Wyborcza”, 2 września 2024 r.). Inaczej mówiąc, sędzia Wróbel sugeruje, że skoro decyzja prezydenta jest w ogóle niezgodna z Konstytucją RP, to nie ma potrzeby się zastanawiać, czy dopuszczalne jest wycofanie kontrasygnaty („znaczenie samej kontrasygnaty, jak i jej braku czy wycofania byłoby w takim przypadku identyczne – czyli żadne”).
Włodzimierz Wróbel myli się, i to przynajmniej dwukrotnie. Po pierwsze, przywoływany akt urzędowy prezydenta był zgodny z konstytucją (co nie było kontestowane), a po drugie, o wiele ważniejszy jest inny aspekt sprawy, który demaskuje chwyt erystyczny zastosowany przez karnistę. Gdy przyjąć tok rozumowania autora, to okaże się, że kontrasygnując decyzję prezydenta, do której nie miałby on prawa, premier w sposób ewidentny narusza istotę instytucji kontrasygnaty, a więc łamie konstytucję. Po to bowiem do ustawy zasadniczej została wprowadzona instytucja kontrasygnaty, aby premier ponosił odpowiedzialność polityczną za decyzje nieodwoływalnego Prezydenta RP. Oznacza to, że za kontrasygnowanie niezgodnego z konstytucją aktu urzędowego prezydenta prezes Rady Ministrów powinien być bezwzględnie odwołany z funkcji, bo przecież tej rzekomej „niekonstytucyjności” w ogóle nie dostrzegł, ani w momencie udzielania kontrasygnaty, ani gdy próbował się z tego wycofać (wszak podał zupełnie inną przyczynę). Takie musiałyby być konsekwencje przyjęcia koncepcji forsowanej przez sędziego Włodzimierza Wróbla.
Wszystko, co zostało powyżej przywołane, powinno rodzić poważne zaniepokojenie nie tylko europejskiego „postronnego obserwatora”, lecz przede wszystkim tych, którym leży na sercu prawidłowe funkcjonowanie polskiego wymiaru sprawiedliwości. ©℗
Zarówno informowanie o „pomyłce”, jak i „wycofywanie kontrasygnaty” to decyzje kontrowersyjne (żeby nie powiedzieć: kompromitujące). W sprawę byli zaś zaangażowani sędziowie Sądu Najwyższego