Jesteśmy jednym z ostatnich państw Europy (nie tylko UE), w którym brakuje systemu czipowania i rejestracji psów i kotów. Obowiązkowe są już w 38 krajach naszego kontynentu. Można się zastanawiać nad konkretnymi rozwiązaniami, czy np. tworzyć system od zera, czy oprzeć go na obowiązku współpracy już istniejących rejestrów, ale nie można udawać, że wszystko może zostać po staremu.

Ile jest w Polsce bezdomnych zwierząt? Nikt nie wie. Szacuje się, że samych psów ok. 100 tys. – tylko w zarejestrowanych schroniskach dla zwierząt, ale jest jeszcze nieznana liczba mniejszych i większych przytulisk prowadzonych przez osoby prywatne, które nigdzie nie raportują, ile czworonogów mają pod opieką, bo formalnie w ogóle nie prowadzą takiej działalności (nie czerpią z tego dochodów, przeciwnie – dokładają do tego). A ile jest zwierząt towarzyszących w gospodarstwach domowych? Może państwa zaskoczę, ale tego też nie wie nikt. Około 6–8 mln. Spory rozrzut, prawda? Danych brak, bo nie ma ani systemu, w którym rejestrowano by te zwierzęta, ani odpowiedzialnej za to instytucji. Nawet jeśli w gminie uchwalono podatek od psa, to raczej trudno podejrzewać, by wszyscy zgłaszali swoje czworonogi dobrowolnie, skoro mandat grozi im w zasadzie wyłącznie wtedy, kiedy pokłócą się z sąsiadami.

A po co nam w ogóle ta wiedza? Ludzkość jakoś się bez niej obywała przez stulecia. Tak, ale były to stulecia traktowania zwierząt jak rzeczy, własności, z którą posiadacz może zrobić, co mu się żywnie podoba. Szczęśliwie także w Polsce mamy ten okres za sobą, co potwierdziliśmy w art. 1 Ustawy o ochronie zwierząt. Pomijając wyjątki (jak zwierzęta gospodarskie i dzikie, a także zastosowanie do zwierząt towarzyszących w sprawach nieobjętych wspomnianą ustawą przepisów dotyczących rzeczy – mogą one np. wchodzić do masy spadkowej), zgodziliśmy się, że człowiek jest im winien poszanowanie, ochronę i opiekę (art. 1 par. 1 u.o.z.), a organy administracji publicznej podejmują działania na rzecz ochrony zwierząt, współdziałając w tym zakresie z odpowiednimi instytucjami i organizacjami krajowymi i międzynarodowymi (art. 1 par. 3 u.o.z.).

Jak mamy sprawdzić, czy zwierzęciu nie dzieje się krzywda, skoro nie wiemy, że istnieje i kto za nie odpowiada? Jaką – poza łutem szczęścia – mamy możliwość odnalezienia psa czy kota, który się zgubił? Możemy jeździć od schroniska do schroniska, a nawet sprawdzać w lecznicach, czy nie trafił tam pies po wypadku. Ba, mogliśmy go nawet zaczipować – w ten sposób znalazca albo odpowiednie służby powinny nas łatwo odnaleźć i w zależności od okoliczności oddać nam zwierzę albo oskarżyć nas o jego niewłaściwe utrzymanie i narażenie na utratę życia lub zdrowia (co może być uznane za znęcanie się). Powinny, ale tego nie zrobią, bo system w Polsce nie działa. A nie działa dlatego, że nie istnieje. Jest tylko zbiór niezależnych od siebie komercyjnych podmiotów, które prowadzą bazy danych. Jeśli więc znalazca/organ sprawdzi akurat w innych, niż nasze zwierzę widnieje, możemy go nigdy nie odnaleźć. Nigdy też – jako społeczeństwo – nie znajdziemy większości winnych porzuceń czy maltretowania psów i kotów (co, przypominam, jest przestępstwem, więc powinno być ścigane).

To wszystko mimo możliwości czipowania, z której korzysta wielu opiekunów zwierząt. Przetrenowaliśmy i już wiemy – to nie działa i raczej nie zadziała, dopóki będzie dobrowolne i niezintegrowane.

Jesteśmy jednym z ostatnich państw Europy (nie tylko UE), w którym brakuje systemu czipowania i rejestracji psów i kotów. Obowiązkowe są już w 38 krajach naszego kontynentu. Można się zastanawiać nad konkretnymi rozwiązaniami, czy np. tworzyć system od zera, czy oprzeć go na obowiązku współpracy już istniejących rejestrów, ale nie można udawać, że wszystko może zostać po staremu. To znaczy można, ale to nie rozwiąże problemu. Postaramy się go po prostu jeszcze bardziej nie widzieć. Pan dr hab. Krzysztof Koźmiński, autor tekstu „PiESEL, czyli bubel prawny” (DGP nr 85 z 30 kwietnia 2024 r.), zdaje się go nie dostrzegać – krytykuje nie tylko tytułowy projekt (zresztą tylko jeden z przynajmniej trzech, jakie są w tej chwili przygotowywane). Wydaje się, że nie rozumie potrzeby uregulowania tej kwestii.

„Czy polskiemu rządowi, zwłaszcza wobec zagrożenia militarnego i wyzwań w obszarze reform administracji publicznej, brakuje zadań?” – pyta, acz chyba zna odpowiedź. To dość typowy przejaw myślenia, że sprawami zwierząt powinniśmy się zająć, kiedy już wszystkie inne problemy zostaną załatwione. Niestety inne problemy będą zawsze i nie ma co czekać, aż do idealnej Polski zabraknie nam już wyłącznie szczęśliwych piesków i kotków. Zastanawia mnie tylko, czy „wobec zagrożenia militarnego” państwo powinno zawiesić wszelkie aktywności niesłużące bezpośrednio obronności czy tylko te związane z polepszaniem losu zwierząt?

„Czy posiadacze psów i kotów cierpią na nadmiar środków finansowych, by nakładać na nich kolejne opłaty?” – zastanawia się autor i podejrzewa, że fala bezdomności wręcz wzrośnie, bo właściciele będą się masowo pozbywać zwierząt, by nie płacić za czip i wpis do rejestru. Oczywiście nie da się wykluczyć takich przypadków, w moim przekonaniu nie jest to jednak usprawiedliwienie dla bezczynności. Podobnie może się dziać przy każdej regulacji, która przynosi komuś stratę. Według autora zaangażowanie posłów w projekt „budzi zdumienie w wymiarze politycznym – trudno wyobrazić sobie, by elektorat zareagował pozytywnie na perspektywę nowych opłat za psy i koty”. Cóż, według mnie zajmowanie się tylko tymi sprawami, które napędzą wyborców, nazywa się populizmem. Dodam, że gdyby prawodawcy na świecie mieli na względzie tylko pieniądze i głosy, to do dziś na Zachodzie kwitłoby w najlepsze niewolnictwo (abolicja dała po kieszeni i obywatelom, i gospodarkom, ale trudno jej dziś odmówić słuszności, prawda?).

Przyjrzyjmy się jednak tym kosztom. Założenie czipu i wpis do jednej z baz kosztuje różnie – od 49 do ok. 400 zł. I koszt ten wielu opiekunów ponosi zupełnie dobrowolnie. Kiedy zabieg i wpis będzie obowiązkowy, można będzie wyznaczyć coś w rodzaju ceny urzędowej. Dla tych, których nie będzie na nią stać, można przewidzieć wsparcie od państwa. Już słyszę te głosy: „Dlaczego mam ze wspólnych pieniędzy płacić za cudze psy i koty?”. Ależ już pan(-i) płaci, tylko bez pośrednictwa budżetu państwa. Tę rolę przejmują na siebie jednostki samorządu terytorialnego, dla których przeciwdziałanie bezdomności zwierząt jest zadaniem własnym. A utrzymanie schroniska wielkości tego na warszawskim Paluchu to ponad 10 mln zł rocznie. W części gmin postawiono dodatkowo na pomoc opiekunom, aby zwierzęta nie trafiały do azylów. Głośno było niedawno o programach „500+ na psa i kota” – pieniądze można przeznaczyć m.in. na sterylizację i zakładanie czipów. Oczywiście sam system informatyczny (postawienie i utrzymanie) będzie kosztować. I o to, i o jego sprawność martwi się dr Koźmiński zawczasu („funkcjonowanie istniejących systemów teleinformatycznych, dość wspomnieć o elektronicznych księgach wieczystych czy Krajowym Rejestrze Sądowym, pozostawia sporo do życzenia”). Pewnie, że warto myśleć, jak zbudować jak najlepszy system za jak najmniejsze pieniądze, zamiast skreślać pomysł na wstępie. Tyle że czy z przekonania, że państwo nie działa właściwie, należy wysnuć wniosek, że trzeba je zwolnić z następnych zadań?

I jeszcze jedno. Ci aktywiści, o których pan doktor pisze z pewną dozą ironii, nie są tacy znowu źli. Często dostrzegają to, czego inni nie mają w polu widzenia. To zresztą legło u podstaw pomysłu, by część PIT przekazywać właśnie im, bo są blisko problemów, o których władza centralna nie ma pojęcia. Zgoda, są skupieni na swoim podwórku. Czy będą to jak tym razem zwierzęta (sam często słyszę, że mnie „to tylko te zwierzątka obchodzą”), czy cierpiący na rzadkie choroby ludzie (bez aktywistów w życiu nie zobaczyliby finansowania leczenia – choroby rzadkie nie napędzają głosów w wyborach, bo są rzadkie). Nie zostawiajmy w rękach aktywistów legislacji, bo nie muszą się na niej znać, ale nie traktujmy ich jak w najlepszym razie wariatów. Posłuchajmy, czy przypadkiem nie mają choć trochę racji. ©℗