Tylko mając do wyboru sprawnie działające sądy państwowe i alternatywne metody rozwiązywania sporów, strony będą sięgać po te drugie z właściwych pobudek i je doceniać.
W swojej książce „Druga fala prywatyzacji” dr Łukasz Pawłowski opisuje następujące zjawisko: rząd oszukuje obywateli, rozdając im pieniądze pod pozorami budowania solidarnego państwa, podczas gdy obdarowani i tak muszą kupować za nie prywatne usługi, które to państwo powinno im zapewnić z płaconych przez nich podatków. Bo zaniedbany i niedoinwestowany sektor publiczny nie jest w stanie tego zrobić. Zdaniem dr. Pawłowskiego jest to ukryte, dodatkowe opodatkowanie. W jednym z wywiadów tak opisuje on ten proces: „Problem z «drugą falą prywatyzacji» polega na tym, że ludzie, którzy płacą podatki, a następnie część z nich otrzymuje transfery gotówkowe opłacane z tych podatków, i tak muszą raz jeszcze (czasem z tych samych świadczeń społecznych!) zapłacić za rzeczy, które te podatki powinny finansować. Bo teoretycznie, skoro płacę podatki i składki w Polsce, mogę, gdy tego potrzebuję, pójść do lekarza. A w praktyce? Zanim się do niego doczekam w kolejce, wezmę swoje pieniądze i zarejestruję się prywatnie. Albo od razu opłacę abonament w jednej z komercyjnych sieci.” („Państwo oszczędza na najważniejszych filarach systemu (…)”„Przegląd” 20 kwietnia 2020 r.).
Pawłowski skupia się na edukacji, opiece zdrowotnej i emeryturach. Warto jednak z tej perspektywy spojrzeć także na wymiar sprawiedliwości. I na sposób, w jaki w Polsce od dekad promuje się tzw. alternatywne metody rozwiązywania sporów – głównie arbitraż i mediację. Zwłaszcza w kontekście ostatnich zmian w prawie umożliwiających „konwersję postępowania sądowego na arbitrażowe”.
Sądownictwo funkcjonuje w III RP źle od zawsze. Przewlekłość postępowań to tylko jeden, wcale nie najważniejszy problem. Sędziowie są przeładowani sprawami, bo brakuje systemu załatwiania na wstępie roszczeń niezasługujących na głębsze badanie, kultury niewnoszenia takich żądań do sądów i prowadzenia sporów w sposób konstruktywny, pozwalający na zidentyfikowanie i zawężenie istotnych kwestii spornych. Sędziowie są przez to rozproszeni i nie są w stanie dogłębnie analizować spraw, trafnie identyfikować występujących w nich zasadniczych problemów i rozpoznawać ich w sposób efektywny. Wyroki są przypadkowe, źle uzasadnione i pozostawiają stronom poczucie wygranej lub – co gorsza – przegranej sprawy na skutek ślepego trafu.
Od lat też jako remedium na te bolączki proponuje się arbitraż i mediację – usługę, w ramach której prywatni specjaliści (zwykle adwokaci, radcowie prawni, profesorowie prawa) pomagają stronom porozumieć się lub rozstrzygają ich spór, wydając wyrok zastępujący orzeczenie sądu państwowego. Metody te promuje się, podkreślając ich poufność, fachowość i szybkość i – co istotne – przeciwstawiając je publicznemu, powolnemu i nieświadomemu „realiów biznesowych” sądownictwu powszechnemu.
W samym fakcie, że usługi tego typu są dostępne i wspierane przez prawo, nie ma oczywiście niczego złego. Przeciwnie. Jest to jeden z przejawów funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego i dowód na to, że nawet w krytycznych obszarach, takich jak wymiar sprawiedliwości, społeczeństwo może się organizować i radzić sobie samo, bez angażowania aparatu państwowego. Arbitraż i mediację jako alternatywę dla postępowań sądowych od lat promuje się w wysoko rozwiniętych społeczeństwach, np. brytyjskim. Problem leży jednak w tym, na co kładzie się akcenty w ramach tej promocji.
Dobro wspólne i sprawy prywatne
W Wielkiej Brytanii popularyzacja alternatywnych metod rozwiązywania sporów wynika z przekonania, że sądy i sędziowie są wspólnym społecznym dobrem o ograniczonej dostępności. Dlatego trzeba o to dobro dbać, nie wykorzystywać go bez potrzeby i używać tylko w uzasadnionym zakresie, by inni mogli się do niego odwołać, gdy jest to rzeczywiście niezbędne. Innymi słowy, korzystanie z mediacji czy arbitrażu lub po prostu konstruktywne i rzeczowe prowadzenie sporów jest tam poniekąd wyrazem odpowiedzialności obywatelskiej i troski o publiczny wymiar sprawiedliwości – o jego jakość i dostępność dla wszystkich tych, którzy go rzeczywiście potrzebują i uczciwie z niego korzystają. Podkreśla się tam również, że arbitraż i mediacja to usługi zdolne wnieść do rozwiązywania sporów dodatkową wartość, której sądy nie są w stanie, a może i nie powinny wnosić ze względu na to, że reprezentują majestat państwa: arbitrzy i mediatorzy mogą się skupić nie tylko na wymierzeniu sprawiedliwości, lecz także na pomocy stronom w efektywnym rozwiązaniu problemu gospodarczego, jakim jest dla nich spór.
Straszenie państwem
W Polsce tymczasem promocja arbitrażu i mediacji polega głównie na straszeniu stron państwowym wymiarem sprawiedliwości – przewlekłością i chaotycznością postępowań sądowych, finansowanych przecież z podatków i z pobieranych od stron bardzo wysokich opłat sądowych. Namawia się więc, by postawić kreskę na sądach powszechnych i zamiast tego skorzystać z prywatnej usługi mediatora lub arbitra. Najnowszą odsłoną tego trendu są niektóre komentarze do uchwalonej niedawno ustawy pozwalającej dokonać konwersji postępowania sądowego na arbitrażowe. Mówi się, że ma ona stanowić ratunek dla stron, które utknęły w ślimaczącym się i nieprzewidywalnym procesie sądowym. Można się spodziewać, że na skutek takich zachęt odbiór tego rozwiązania legislacyjnego przez społeczeństwo będzie taki: jeśli popełniliście już ten błąd i skierowaliście sprawę do będącego w rozkładzie państwowego wymiaru sprawiedliwości, możecie jeszcze się opamiętać i porozumieć, by przenieść ją do arbitrażu. Państwo nie tylko wam to ułatwi (wprowadzając przepisy zapobiegające przedawnieniu roszczeń), lecz także łaskawie zwróci wam część (75 proc.) opłaty sądowej. Może pokryjecie z tego choć ułamek kosztu prywatnej usługi, dzięki której być może dojdziecie w końcu sprawiedliwości.
Gdy takie sygnały płyną od osób, które powinny poczuwać się do odpowiedzialności za stan państwowego wymiaru sprawiedliwości, a w oczach społeczeństwa są w dużej mierze „solidarnie” odpowiedzialne za zapaść sądownictwa (tzn. od adwokatów, radców prawnych, przedstawicieli nauki prawa i sędziów), powoduje to oczywistą frustrację i skutek odwrotny do zamierzonego. Zwłaszcza jeśli następnie, mimo „podwójnego opodatkowania”, petent otrzymuje usługę wątpliwej jakości, co zdarza się nader często. Trudno się wówczas dziwić popularności polityków, którzy wykorzystują społeczną frustrację, by proponować łatwe populistyczne rozwiązania także w wymiarze sprawiedliwości.
Pełnienie funkcji arbitra czy mediatora to odpowiedzialne i społecznie pożyteczne zajęcie, za które należy się adekwatne honorarium. I dobrze, że taka możliwość istnieje. Arbitrażu i mediacji nie można jednak promować jako substytutu państwowego wymiaru sprawiedliwości przez bardziej lub mniej bezpośrednie odwołania do rozkładu i dysfunkcjonalności tego ostatniego. Wysiłki popularyzujące alternatywne metody rozwiązywania sporów muszą być połączone z odpowiedzialnością i troską ich promotorów o należyte działanie sądów powszechnych. Bardzo wiele można w tym zakresie zrobić bez jakichkolwiek zmian legislacyjnych, a dobre praktyki arbitrażowe mogą być do tego świetną inspiracją. Tylko mając do wyboru sprawnie działające sądy państwowe i alternatywne metody rozwiązywania sporów, strony będą z właściwych pobudek sięgać po te drugie i doceniać je.
Jeśli natomiast arbitraż będzie szalupą ratunkową służącą do ucieczki z dziurawego okrętu wymiaru sprawiedliwości (na którą wstęp trzeba sowicie opłacić), to owszem, przedsiębiorcy z konieczności będą z niego korzystać, nigdy nie będzie on jednak rzeczywiście popularny, a społeczeństwo będzie postrzegać arbitrów, mediatorów i występujących przed nimi pełnomocników z niechęcią jako osoby wzbogacające się jego kosztem na „drugiej fali prywatyzacji”. ©℗
Popularyzacja arbitrażu i mediacji w Polsce polega głównie na straszeniu stron państwowym wymiarem sprawiedliwości – przewlekłością i chaotycznością postępowań sądowych, finansowanych przecież z podatków i z pobieranych od stron bardzo wysokich opłat sądowych