Wydane przez Sąd Najwyższy pod koniec zeszłego tygodnia orzeczenie dotyczące byłej sędzi Izby Dyscyplinarnej SN Małgorzaty Bednarek potwierdza jedynie tendencję, jaka od pewnego już czasu występuje w orzecznictwie. Z jej obserwacji wynika, że obawiać się o swój status muszą przede wszystkim te osoby, które świadomie i w sposób ewidentny pomogły politykom zaprowadzać nowe „porządki” w sądownictwie. Natomiast większość tych, którzy wzięli udział w konkursie przed obecną, kontestowaną Krajową Radą Sądownictwa, raczej nie ma powodów do obaw.

Zeszłotygodniowe orzeczenie SN nie było pierwszym, w którym zakwestionowano prawo do orzekania osoby powiązanej z obozem rządzącym. Wcześniej to samo uczyniono z Piotrem Schabem, rzecznikiem dyscyplinarnym sędziów i prezesem Sądu Apelacyjnego w Warszawie, oraz z Jerzym Danilukiem, prezesem lubelskiego SA. To dotyczące Małgorzaty Bednarek różniło się jednak tym, że SN po raz pierwszy sięgnął po głośną prezydencką nowelę, która wprowadziła tzw. test niezależności, i uznał, że sędzia test ten oblał.
Wcześniej prezydencki test przeprowadził Naczelny Sąd Administracyjny, o czym informowaliśmy na łamach DGP. A sądy powszechne już wcześniej sprawdzały neosędziów zgodnie z uchwałą trzech połączonych izb SN ze stycznia 2020 r., a także powołując się na orzecznictwo europejskich trybunałów. Jednak rzadko kiedy te swoiste sprawdziany kończyły się dla tzw. noesędziów w sposób negatywny. Zazwyczaj bowiem sądy dochodziły do wniosku, że sam fakt powołania na urząd z wniosku obecnej KRS nie dyskwalifikuje sędziego. Tak stwierdził np. NSA w orzeczeniu z lutego br. Dotyczyło ono sędziego tego sądu – Zbigniewa Łobody. W dużym skrócie – NSA uznał, że przebieg kariery zawodowej tej osoby oraz jej zachowanie po powołaniu nie pozwalają w sposób skuteczny zakwestionować jej niezawisłości i bezstronności. W uzasadnieniu tego postanowienia padło również ważne stwierdzenie, że sędziemu nie można czynić zarzutu z tego, że z przyczyn od niego niezależnych o powołanie go na stanowisko w NSA wnioskowała tak, a nie inaczej ukształtowana rada.
Jeśli chodzi o sądy powszechne, to dobrym przykładem może być postanowienie bartoszyckiego sądu rejonowego z września ub.r. Uznał on, że musi zbadać z urzędu, czy nie zachodzi podstawa do uchylenia zaskarżonego postanowienia, które kontrolował. Powodem było oczywiście to, że sędzia, który je wydał, został powołany na wniosek obecnej KRS. Ostatecznie do uchylenia jednak nie doszło, gdyż sąd uznał, że zaskarżone orzeczenie nie zostało wydane w przedmiocie, w którym wydanie rozstrzygnięcia o obowiązkach stron jest gwarantowane dla niezależnego i niezawisłego sądu. Sprawa dotyczyła bowiem kwestii kosztów postępowania egzekucyjnego.
Wniosek z tego taki, że sądy zawsze mogą znaleźć jakąś furtkę, która pozwoli im nie podważać orzeczeń wydawanych przez osoby powołane na urząd z udziałem obecnej KRS. I chętnie z takiej możliwości korzystają, o ile nie są postawione pod ścianą. Trudno mi bowiem wyobrazić sobie, że jakiś skład orzekający mógłby z premedytacją przymknąć oko na to, jakie zasługi w procesie (de)formy sądownictwa oddali władzy niektórzy sędziowie. Mam tutaj na myśli głośne, medialne przypadki, do których można zaliczyć wspomnianych panią Bednarek czy pana Schaba. Pozostali, a więc ci, których jedynym grzechem jest to, że ulegli pokusie szybkiego awansu i zgłosili się do konkursu organizowanego przez obecną KRS, zapewne nie muszą obawiać się testowania. I bez znaczenia jest to, czy będzie to testowanie na podstawie prezydenckiej noweli, czy też uchwały trzech połączonych izb SN.
Oddalanie wniosków o przeprowadzenie testu niezawisłości i bezstronności nie spowoduje, że przestaną być one składane. Narzędzie to bowiem spadło jak z nieba tym profesjonalnym pełnomocnikom, których strategia procesowa opiera się na przeciąganiu postępowań sądowych w nieskończoność. ©℗