Dużo emocji wzbudziło niedawne rozstrzygnięcie przez Sąd Okręgowy w Warszawie sprawy Jakuba Żulczyka. Pojawiły się w mediach nagłówki, że pisarz został „uniewinniony”. Nie jest to prawdą - owszem, sąd uznał, że nie popełnił on przestępstwa, ale ze względu na znikomą szkodliwość społeczną swojego czynu (wpis na Facebooku, w którym krytykował postawę Andrzeja Dudy wobec wyborów w USA, a na końcu nazwał głowę państwa „debilem”), a nie brak winy.
Dużo emocji wzbudziło niedawne rozstrzygnięcie przez Sąd Okręgowy w Warszawie sprawy Jakuba Żulczyka. Pojawiły się w mediach nagłówki, że pisarz został „uniewinniony”. Nie jest to prawdą - owszem, sąd uznał, że nie popełnił on przestępstwa, ale ze względu na znikomą szkodliwość społeczną swojego czynu (wpis na Facebooku, w którym krytykował postawę Andrzeja Dudy wobec wyborów w USA, a na końcu nazwał głowę państwa „debilem”), a nie brak winy.
/>
Nieznajomość procedury karnej przez media niespecjalizujące się w tematyce prawnej można jeszcze przeboleć. Gorzej, że niuansów tego rozstrzygnięcie nie rozumie też najwyraźniej wiceminister sprawiedliwości Sebastian Kaleta. Napisał on na Twitterze, iż wyrok wydany przez sędziego Tomasza Grochowicza daje podstawę, by „bezkarnie każdego sędziego w Polsce nazwać debilem przy każdej okazji”. Tymczasem ani wyrok, ani jego ustne motywy nie dają do tego podstaw. Polecam wysłuchać ich każdemu, kto chciałby się wypowiadać w tej sprawie - nagranie z ogłoszenia wyroku można łatwo znaleźć w internecie i trwa tylko nieco ponad 20 min.
Po pierwsze, nie mamy w Polsce prawa precedensowego i to, że sąd rozstrzygnął tak, a nie inaczej w sprawie Żulczyka i Dudy, nie oznacza, że orzeknie to samo w innych przypadkach nazwania kogoś debilem. Każdą taką sprawę trzeba rozstrzygać indywidualnie, z uwzględnieniem jej pełnego kontekstu - na co zresztą sąd zwrócił uwagę w ustnych motywach. A kontekst jest taki, że obraźliwe (czego nikt przed sądem nie kwestionował) słowo padło na zakończenie dłuższej wypowiedzi krytycznie oceniającej postępowanie Andrzeja Dudy, który zwlekał z gratulacjami dla prezydenta elekta Joe Bidena, aż mianuje go kolegium elektorskie.
Nie bez znaczenia byli też obrażający (sąd podkreślił, że skoro Żulczyk jest z wykształcenia amerykanistą, posiada kompetencje do wypowiadania się na temat systemu wyborczego w USA i relacji polsko-amerykańskich) i obrażony. Prezydent bowiem - podobnie jak inne osoby publiczne pełniące z wyboru najwyższe - podlega krytyce ze strony obywateli w większym stopniu niż osoby prywatne czy niżsi funkcjonariusze publiczni. Jest to też jednak kamyczek do ogródka niektórych przeciwników obozu rządzącego, którzy twierdzą, że teraz każdy może prezydenta nazywać tak, jak zrobił to Żulczyk, niezależnie od kontekstu. Otóż nie, kontekst ma znaczenie kluczowe.
Podkreślenia wymaga, że pisarz oskarżony był o czyn z art. 135 par. 2 k.k. odnoszącego się wprost do znieważenia prezydenta Rzeczypospolitej. Siłą rzeczy nie można więc tego przypisu odnosić do sędziów, których obrażanie należałoby oceniać raczej z punktu widzenia art. 226 k.k. (znieważenie funkcjonariusza) lub 216 k.k. (zniewaga). Nie wiadomo zresztą, jak sąd oceniłby czyn Żulczyka z perspektywy tych właśnie przepisów (które w tym przypadku też wchodziły w grę). Prokuratura zdecydowała się jednak na zarzut właśnie z art. 135 par. 2. Jak wskazał sędzia Grochowicz, przepis ten jest reliktem zbrodni obrazy majestatu z czasów monarchii. Dziś głowa państwa nie jest już pomazańcem bożym, przed którego majestatem trzeba klękać, bo jego władza ma sankcję religijną. Władza prezydenta pochodzi od obywateli, którzy wybierają go w głosowaniu. A skoro to oni go wybrali, to mają także prawo go oceniać i krytykować, nawet w ostrych słowach.
Dobrze ujął to sam oskarżony w ostatnich zdaniach swojej mowy końcowej. „Stojąc przed sądem za słowa, które napisałem na Facebooku, czuję się jak poddany, jak petent, jak członek ciemnego ludu, który władzę ma jedynie wielbić, bo do tego władza jest, aby być wielbioną. Nie, w demokratycznym społeczeństwie, którym zaczęliśmy się stawać jakiś czas temu, i którym wciąż się stajemy, to władza jest dla nas. Ma nas reprezentować i nam pomagać. A my mamy prawo - a nawet powinniśmy - reagować, gdy działa przeciwko naszym (i również swoim) interesom. Nawet kosztem bon tonu, savoir vivre’u, ładnej polszczyzny i dobrego wychowania”.
I to jest właśnie główny wniosek, który powinno się z tej sprawy wyciągnąć, a nie to, kto kogo może nazywać „debilem”. Jest ona krokiem w stronę bardziej demokratycznego społeczeństwa, które ma prawo wyrażać swoje niezadowolenie z działań rządzących. Społeczeństwa obywateli, którzy mogą władzę oceniać i krytykować, a nie poddanych, którzy mają władzę wychwalać i czcić jej majestat. Sąd nie rozstrzygnął - jak chcieliby niektórzy - czy Andrzej Duda debilem jest czy nie. Wskazał natomiast wyraźnie, że nie jest on królem pozostającym poza krytyką. Także ostrą.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama