Kiedy w połowie lipca Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wydał swoje orzeczenia dotyczące Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, każdy zdawał sobie sprawę, że będzie to początek prawniczego armagedonu. No ale tego, że minister sprawiedliwości zarzuci I prezes Sądu Najwyższego Małgorzacie Manowskiej, z którą jeszcze kilka miesięcy temu łączyły go nad wyraz poprawne stosunki, że działa ona w sposób sprzeczny z polskim prawem, „rangi tak ustawowej, jak konstytucyjnej” i że likwidacja ID SN to tak naprawdę realizacja wcześniej zaplanowanego, ujętego nawet w Polskim Ładzie, założenia, chyba nikt nie mógł przewidzieć. A najbardziej absurdalne w tym wszystkim jest to, że do tej sytuacji nigdy nie powinno dojść.

Na początek trochę nudnego, prawniczego abecadła. Artykuł 173 konstytucji stanowi: „Sądy i Trybunały są władzą odrębną i niezależną od innych władz”. Tylko tyle i aż tyle. Prościej chyba nie można. I gdyby ci, którzy w ostatnim czasie mówią o konstytucji dużo i z tak ogromną afektacją, o tym krótkim zdaniu pamiętali, Polska nie byłaby dziś na kursie kolizyjnym z Komisją Europejską. Przy czym należy podkreślić, że nierespektowanie zasady odrębności władzy sądowniczej od dwóch pozostałych władz – ustawowej i wykonawczej – to nie wyłączna przypadłość obecnej ekipy rządzącej. Zakusy na podporządkowanie sobie sądów nie były obce chyba żadnej opcji politycznej. Choć oczywiście nigdy nie działo się to na taką skalę, jak obecnie.
W tym wadzeniu się władzy sądowniczej z władzami ustawodawczą i wykonawczą, oprócz intensywności działań tych dwóch ostatnich, zmieniło się coś jeszcze. Otóż wcześniej sędziowie nigdy w tak otwarty i czynny sposób nie uczestniczyli w realizacji politycznych planów zmierzających do okrojenia niezależności sądów. A w ostatnich kilku latach takich przypadków mieliśmy wiele. I trzeba powiedzieć to sobie wprost: gdyby nie znaleźli się sędziowie, którzy tak ochoczo włączyli się w przebudowywanie naszego ustroju, to dziś nie mielibyśmy do czynienia z tym całym ambarasem. Nie mnie oceniać, jakie były intencje poszczególnych osób, które zdecydowały się przejść na drugą stronę mocy. Czy odegrały tutaj rolę urażone ambicje, czy może szlachetniejsze pobudki, jak np. chęć wzięcia udział w budowaniu nowego, lepszego ładu. To zresztą nie ma już większego znaczenia, gdyż po raz kolejny okazuje się, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.
Ten flirt sędziów z politykami trwa już wystarczająco długo, aby można było wyciągnąć pewne wnioski. Pierwszy jest taki, że dla polityków sędzia zawsze będzie tylko pionkiem. Pisałam o tym już wcześniej, a natchnął mnie do tego przypadek byłego już wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka. Wszyscy pamiętamy, jak po wybuchu tzw. afery hejterskiej w trybie natychmiastowym – choć, jak sam twierdzi, jest czysty jak łza – musiał się spakować i wynieść z pięknego gabinetu przy Alejach Ujazdowskich. Co prawda na pociechę dostał ciepłą posadkę w Instytucie Wymiaru Sprawiedliwości, jednak wrócić do pierwszej ligi rozgrywających już mu nie pozwolono. O tym, że przestał być dla polityków użyteczny, stając się kulą u nogi, najlepiej świadczy to, że Sejm nie wybrał go na wakujące miejsce w Krajowej Radzie Sądownictwa. Krótko mówiąc: sędzia zrobił swoje, sędzia może odejść.
Teraz podobną lekcję odbiera prof. Małgorzata Manowska. Tutaj jednak minister sprawiedliwości nie może jednym prostym podpisem pozbawić ją stanowiska. A zapewne bardzo by chciał. Świadczy o tym chociażby jego piątkowe oświadczenie, w którym stwierdza m.in., że „osoba, która zdecydowała się pełnić odpowiedzialną funkcję Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, winna wykazywać się odpornością na groźby i presję, tak ze strony instytucji zagranicznych, jak rozpolitykowanej części środowiska sędziowskiego oraz wspierających ją mediów”, a pani Małgorzata Manowska – zamrażając ID SN – „niestety nie była w stanie sprostać temu wyzwaniu”. Tak po ludzku więc nie dziwię się, że teraz pani Manowska szuka pomocy u innych polityków – premiera i prezydenta. Problem jednak polega na tym, że to nie o panią Manowską tutaj chodzi, a o urząd, który reprezentuje. I w tym miejscu muszę się zgodzić, chyba po raz pierwszy w życiu, ze Zbigniewem Ziobro, który komentując ostatnie wolty I prezes SN, powiedział w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”: „nie da się tego bronić i udawać, że takie zachowanie dodaje powagi Sądowi Najwyższemu. A wystarczyło, by pani pierwsza prezes stała na gruncie obowiązującego prawa”. Dodałabym jedynie: stała od samego początku.
Nauka to trudny i długotrwały proces. Jest więc szansa, choć zapewne nikła, na to, że z czasem wszyscy sędziowie zrozumieją, że bratać im się z politykami nie wolno, i to także z tymi, którzy dziś na sztandary wzięli sobie niezależność sądownictwa. I być może będzie to jedyna dobra rzecz, która z nami zostanie po tym, jak już się skończy ten chocholi taniec nad wymiarem sprawiedliwości. No, ale do tego jeszcze bardzo daleko. Po tym, co mówi Jarosław Kaczyński (a zapowiada kontynuację tzw. reformy sądownictwa), można się bowiem spodziewać, że w najbliższych miesiącach będziemy świadkami niejednego jeszcze hołubca, tudzież oberka. A chętnych do tańca, także wśród samych sędziów, na pewno nie zabraknie.
I już na sam koniec, tak zupełnie bez związku cytat z Aleksandra Fredry: „Nie ten głupi, kto źle sądzi, ale ten, co go sędzią zrobił”.
Flirt sędziów z politykami trwa już wystarczająco długo, aby można było wyciągnąć pewne wnioski