- Niby wszyscy wiemy, że trzeba najpierw wykazać, kto zamieścił dany wpis w internecie, ale gdy już dojdzie do sprawy sądowej, spór dotyczy zwykle znaczenia treści, a nie jej autorstwa - zauważa Piotr Lewulis z Katedry Kryminalistyki, WPiA Uniwersytetu Warszawskiego.
- Niby wszyscy wiemy, że trzeba najpierw wykazać, kto zamieścił dany wpis w internecie, ale gdy już dojdzie do sprawy sądowej, spór dotyczy zwykle znaczenia treści, a nie jej autorstwa - zauważa Piotr Lewulis z Katedry Kryminalistyki, WPiA Uniwersytetu Warszawskiego.
Przeprowadził pan badania ankietowe na temat wykorzystywania materiałów z mediów społecznościowych jako dowodów w postępowaniu sądowym. Jak pan w ich świetle ocenia propozycję Ministerstwa Sprawiedliwości dotyczącą wprowadzenia „ślepego pozwu”? Czy materiały dostępne w social mediach wystarczą, by na tej podstawie ustalić ich autora i wytoczyć mu sprawę?
Trudno dyskutować o projekcie, który niedawno został przedstawiony, bo wielu detali w nim jeszcze brakuje. Nie jestem pewien, jak ministerstwo wyobraża sobie przebieg takiego procesu. Respondenci mojego badania odnosili się do tego, jak to wygląda obecnie. A procesy cywilne z mediami społecznościowymi w tle już się toczą, ale dotyczą sytuacji, gdy strony były od początku znane. Jak rozumiem, ten aspekt miałby się zmienić. Na pewno jest taka potrzeba. W obecnym stanie prawnym w pewnych sytuacjach skuteczne wytoczenie powództwa nie jest możliwe.
W jakich konkretnie?
Jeśli ktoś nam np. nawymyśla w internecie, to możliwości są ograniczone, przynajmniej na drodze cywilnoprawnej. Sąd nie przyjmie pozwu, w którym wskażemy, że obraził nas np. „kapitan123”, bo nie wiadomo, kogo pozywamy. Tak zwana ciemna liczba potencjalnych postępowań cywilnych, które mogłyby się toczyć, gdyby wprowadzono skuteczne narzędzia w tym zakresie, wydaje się dość duża. Już na podstawie wspomnianego badania ankietowego widać, że wśród spraw cywilnych, w których treści z mediów społecznościowych odgrywają znaczenie, są w pierwszej kolejności sprawy rodzinne czy alimentacyjne, a w drugiej dotyczące dóbr osobistych. Ale znów – to tylko te sprawy, w których strony są sobie znane. Nie wiadomo, jak zmieniłaby się sytuacja, gdybyśmy dopuścili pozywanie nieznanych stron. Stawiałbym ostrożną hipotezę, że liczba takich postępowań byłaby duża.
W przypadkach gdy strony są znane – czy zdarza się kwestionowanie autorstwa danego wpisu? Bo nawet jeśli zamiast nicku mamy imię i nazwisko, to nie da się wykazać, że to akurat ta osoba napisała zniesławiający komentarz z tego konta...
Podkreśla się, że materiały z mediów społecznościowych mają szczególny charakter jako dowody. Mogę się odwołać do moich wcześniejszych badań na postawie akt, ale potwierdza się to też w ankietach. Istnieje tu pewna prawidłowość: autorzy opracowań prawniczych martwią się tym, że będzie trudno wykazać autorstwo komentarza zamieszczonego w internecie, ale w praktyce, gdy strony trafiają już do sądu, takie materiały bardzo rzadko są kwestionowane. Niby wszyscy wiemy, że trzeba najpierw wykazać, kto napisał daną treść, ale gdy już dojdzie do sprawy, spór dotyczy zwykle znaczenia treści, a nie jej autorstwa. Na przykład w sprawach karnych, podsądny nierzadko mówi, że jego zdaniem wpis nie był zniesławiający czy znieważający i że nie ma w nim nic złego. Na gruncie kryminalistycznym argument, że „to w ogóle nie ja”, jest dość poważny, ale strony raczej rzadko po niego sięgają w postępowaniu cywilnym.
Bo też w cywilnym są inne zasady odpowiedzialności. Właściwie wystarczyłoby udowodnić, że ktoś zostawił urządzenie, na którym był zalogowany, bez odpowiedniego nadzoru.
Zasady odpowiedzialności w prawie cywilnym są inaczej ukształtowane, inny jest związek pomiędzy osobistym działaniem a odpowiedzialnością. Często też martwimy się anonimami, ale w praktyce ważniejsze jest to, gdzie ma siedzibę administrator strony – w Polsce czy za granicą. Gdy dotyczy to różnych polskich portali medialnych, gdzie często zamieszczane są anonimowe wpisy, wytypowanie ich autora jest dość proste i wymaga tylko kilku kroków. Jeżeli portal podlega polskiej jurysdykcji, jego administrator ma obowiązek, na polecenie sądu lub organów ścigania, wydania danych np. w zakresie numeru IP komputera, z którego dokonano wpisu. Następnie od operatora telekomunikacyjnego można otrzymać dane, w tym imię i nazwisko, abonenta usługi połączenia z siecią. Wciąż oczywiście nie wiadomo, czy to właśnie ta osoba to coś napisała. Ale generalnie osobę, która nawet anonimowo wypowiedziała się w sekcji komentarzy strony newsowej, można wytypować z pomocą operatora sieci i administratora strony. Potem trzeba do niej pojechać i spytać, czy to ona. I jak mówiłem, bardzo często one się tego nie wypierają.
A co, jeśli siedziba portalu znajduje się za granicą?
Tu te przymuszające narzędzia prawne są nieskuteczne. Sytuację ratuje to, że wiele osób występuje pod prawdziwymi imionami i nazwiskami albo podają prawdziwe miejsce pracy, nauki czy inne detale, które umożliwiają deanonimizację tej osoby. Póki co działa to w ten sposób, że automatycznych narzędzi ustalania tożsamości osoby na portalach zagranicznych nie ma. Gdy jesteśmy w granicach Polski, działa to dobrze.
Jednak pojawia się też problem podszywania się pod kogoś. Ostatnio na jednej z grup służących do sprzedaży z drugiej ręki widziałem osoby, które twierdziły, że zostały oszukane przez pewnego użytkownika, oraz... użytkownika o tym samymi imieniu i nazwisku, który twierdził, że ktoś się pod niego podszywa. Jak sobie radzić z takimi przypadkami?
To jest problem, a nasze możliwości rozwiązania go zależą w dużej mierze od tego, jak bardzo jesteśmy zdeterminowani i jakie koszty jesteśmy w stanie ponieść. Jeśli ktoś twierdzi, że inna osoba włamała mu się na profil albo założyła konto na fałszywe dane i ukradła zdjęcie, to takie zeznania da się zweryfikować, np. sprawdzając, skąd taki użytkownik się logował. I jeśli takimi środkami można to określić, to w mojej ocenie taka osoba odpowiedzialności ponieść nie powinna. Wymagają tego zasady postępowania mające na celu, między innymi poprzez odpowiedni rozkład ciężaru dowodu, zapewnienie sprawiedliwości proceduralnej.
Akurat w przypadku, o którym mówiłem, wskazówką może być też numer konta, bo oszust przecież podawał swoje, a nie osoby, pod którą się podszywał.
Tak, kwestia płatności jest kolejnym newralgicznym punktem. Są oczywiście pewne sposoby omijania tego, np. PayPal, ale jeśli taki oszust chce działać w Polsce na większą skalę, to nie będzie żądał od ludzi zapłaty w bitcoinach, co już samo w sobie jest podejrzane. Jednak co do zasady w momencie płatności taka osoba najbardziej naraża się na wykrycie. Wciąż oczywiście mówimy tu w kategoriach karnistycznych.
Niekoniecznie, bo w grę wchodzi przecież zarówno przestępstwo oszustwa, jak i pozew o zwrot pieniędzy uzyskanych w wyniku takiego działania...
Dlatego ślepy pozew to jak najbardziej słuszny kierunek zmian w prawie, ale nie mam gotowej odpowiedzi, jak to dokładnie zorganizować. Ale na pewno przyłączę się do głosów osób, które mówią, że warto szukać rozwiązania na gruncie prawa cywilnego. W tej chwili spory co do swojej istoty cywilistyczne zgłaszane są organom ścigania, bo nie ma innej możliwości dochodzenia swoich praw, na przykład na drodze cywilnej. Ja uważam, że na ile to możliwe, powinniśmy dochodzić swoich praw w procesie cywilnym, a organy ścigania angażować w przypadkach uzasadnionych charakterem sprawy.
Już parę lat temu dochodziło do sytuacji, że firmy mające prawa do dystrybucji filmów opłacały kancelarie prawne, które masowo zgłaszały do prokuratury osoby pobierające nielegalnie treści, a potem kontaktowały się z nimi, grożąc konsekwencjami prawnymi w przypadku niepójścia na ugodę. Nosiło to znamiona nadużycia, gdyż wyglądało jak swego rodzaju szantaż i ludzie często płacili dla świętego spokoju, choć nigdy tego filmu nie pobierali.
Pamiętam te przypadki, to był tzw. copyright trolling i to dość zaawansowany. W istocie chodziło o kwestię cywilistyczną i uzyskanie odszkodowania, ale angażowano organy ścigania, bo nie ma dobrych cywilistycznych narzędzi do ustalenia sprawców przed wniesieniem sprawy do sądu. W postępowaniu cywilnym trzeba co do zasady wiedzieć, od kogo chce się dochodzić swoich praw. W karnym można powiedzieć: „Zrobiono mi krzywdę, proszę coś z tym zrobić” i organy ścigania poszukują sprawcy. Stworzenie analogicznej możliwości dla poszkodowanych na gruncie prawa cywilnego na pewno byłoby czymś dobrym. W wielu przypadkach organy ścigania są angażowane do zwykłych nieporozumień. Ktoś coś kupuje, potem próbuje zapłacić, ale płatność nie przechodzi. Jest mnóstwo takich życiowych sytuacji. Z praktyki znam sprawę, gdy sprzedawca działał przez portal sprzedażowy i zgubił przesyłkę, coś nie zgrało się organizacyjnie, w każdym razie klient nie dostał na czas tego, co zamówił. I sprawa trafiła do prokuratury! Bo to taki odruch, gdy ktoś poczuje się oszukany, idzie na policję. Takie przeświadczenie funkcjonuje również w przypadkach, gdy zostaliśmy poszkodowani w internecie. Dlatego poszukiwanie rozwiązań cywilistycznych ma dużą przyszłość.
A jak przygotować dowody, by skutecznie użyć ich w sądzie, gdy już znamy sprawcę? Bo z pana badań wynika, że często są to po prostu wydrukowane zrzuty ekranu, a przecież one nie dowodzą, np. skąd logował się rzekomy autor, a ponadto są łatwe do podrobienia.
Dowody pochodzące z mediów społecznościowych należą do kategorii tzw. dowodów cyfrowych, a te są już od wielu lat obecne w postępowaniach i dobrze opisane. Zarówno na gruncie kryminalistycznym, jak i proceduralnym. Istnieje naukowa wiedza, jak treści online zabezpieczyć w taki sposób, by móc wykazać ich autentyczność i bezsporność źródła pochodzenia, czyli że to, co przedstawiamy, pochodzi od osoby, którą wskazaliśmy, i że przy tym zapisie nie manipulowaliśmy. Są do tego odpowiednie narzędzia informatyczne. Mamy tutaj wiele rozgałęziających się scenariuszy – są różne metody i narzędzia w zależności od tego, z jakiej platformy pochodzi dana treść. I właśnie dlatego, że jest to tak skomplikowane, nie ma jednego i powszechnie akceptowanego sądowo sposobu. Sądy też z różnych powodów nie znają się na tym najlepiej. Praktyka wygląda więc tak, że w przeważającej większości przypadków treści online (e-maile, wiadomości z mediów społecznościowych) są okazywane w formie prostych wydruków. A taki wydruk nie umożliwia weryfikacji właściwie niczego...
Czy więc ma w ogóle jakąś wartość dowodową?
Potwierdza tylko to, że osoba, która go przedstawiła, twierdzi to, co twierdzi. To tautologia. Pokrzywdzony zgłasza się na policji i pokazuje wydruki, które zrobił. I to ma się wzajemnie potwierdzać – wydruk potwierdza to, co ta osoba mówi, a autentyczność wydruków potwierdzają słowa tej osoby. W orzecznictwie północnoamerykańskim coraz bardziej sceptycznie się na to patrzy i wiele sądów nie dopuszcza dowodów będących takimi prostymi wydrukami. W Polsce zaś odmowa wiarygodności materiałowi dowodowemu z powodu formy zabezpieczenia i prezentacji treści cyfrowych zdarza się rzadko. Do pewnego stopnia nie jest to złe, bo w trzeciej dekadzie XXI w. nikomu już raczej nie trzeba tłumaczyć, czym jest e-mail. 20 czy 30 lat temu to było bardzo skomplikowane zagadnienie i praktycznie zawsze wymagało udziału biegłego. Dziś, jeśli strony przychodzą, jedna mówi: „Pan mi wysłał zniesławiający e-mail”, a druga odpowiada: „W tym e-mailu nie ma nic zniesławiającego”, a nikt nie kwestionuje, że e-mail został wysłany, to równie dobrze jego treść można przedstawić w formie wydruku. Pozwala to zaoszczędzić czas i pieniądze. Ale trzeba zawsze zachować dużą ostrożność i jak na razie nie ma złotego rozwiązania. To problem, z którym borykają się badacze tematu na całym świecie, choć podejścia są bardzo różne.
Czy sądzi pan, że odpowiednie zabezpieczanie dowodów mogłoby być nowym polem działania dla kancelarii adwokackich i radcowskich?
Na pewno wymagałoby to współpracy między kancelariami a specjalistami i biegłymi z zakresu informatyki. Ale jeśli ktoś nie będąc biegłym, jest w stanie zrobić to dobrze, to niech robi. U nas przyjął się zwyczaj korzystania z pomocy notariuszy w tym zakresie. Wielu profesjonalnych pełnomocników, ale nie tylko, chętnie korzysta z formuły, w której notariusz w ramach swoich uprawnień zawodowych przygotowuje protokół treści wyświetlanej strony internetowej. Przyjmując kryminalistyczny punkt widzenia, nie jestem zwolennikiem takiej praktyki, jednak wiem, że w postępowaniu cywilnym ona funkcjonuje. W zasadzie wciąż mamy ten sam problem – to, że notariusz coś zapisze, jest tylko dowodem, że zobaczył to na ekranie komputera. Nie można w pełni wykluczyć scenariusza, że ktoś z odpowiednią wiedzą techniczną i środkami jest w stanie to zmanipulować. Rozumiem, że notariusz robi to w swojej kancelarii i na własnym komputerze, ale to przecież klient mu mówi, co ma kliknąć i co otworzyć, by dotrzeć do tej treści... Wydaje mi się więc, że jeśli standard kryminalistyczny przy zabezpieczaniu tego rodzaju dowodów miałby być utrzymany w postępowaniach cywilnych, gdzie zabezpieczania treści nie można przerzucić na organy ścigania, to jest duże pole do rozwoju rynku w zakresie takich usług. Niektóre kancelarie mogłyby się nawet zdecydować na tworzenie komórek oferujących takie rozwiązania wewnątrz własnej struktury, inne zaś pewnie korzystałyby z podmiotów zewnętrznych. Na razie jednak nie ma na to zapotrzebowania. Bo skoro sądy akceptują wydruki, to po co robić coś więcej?
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama