Adwokaci winią sędziów, sędziowie – prokuratorów. Ci ostatni bronią się, że spełniają oczekiwania władzy i opinii publicznej. W kwestii rosnącej wciąż liczby tymczasowych aresztów każdy ma jednak nieczyste sumienie.
Na koniec 2015 r. za kratami przebywało 4162 tymczasowo aresztowanych (TA). Od tamtego czasu ich liczba w więzieniach i aresztach śledczych systematycznie rosła i ostatnio sięgnęła 8876. Możemy oczywiście się pocieszać, że to wciąż daleko do rekordowego pod tym względem 2001 r. – wtedy status tymczasowo aresztowanych miało 24 tys. osób i stanowiły one 30 proc. wszystkich osadzonych. Ale na tym dobre wiadomości się kończą. Chyba że za takie można uważać dość dobre rozpoznanie problemu.
Jeśli właściwa diagnoza to połowa sukcesu, etap ten mamy za sobą. Raportów i rekomendacji jest sporo. Zresztą trudno się dziwić, skoro z problemem nadużywania najsurowszych środków zapobiegawczych borykamy się nie od 2001 r., lecz przynajmniej od początku ubiegłego stulecia. Wystarczy sięgnąć do publikowanych w „Gazecie Sądowej Warszawskiej” tekstów wybitnego prawnika i sędziego Sądu Najwyższego Aleksandra Mogilnickiego z 1929 r., który opisywał, jakie bolączki mają wyeliminować uchwalone właśnie nowe zasady stosowania tymczasowego aresztowania. Czytając te artykuły, można mieć wrażenie, jakby zostały napisane nie dalej jak wczoraj: „Pod rządem dawnych ustaw procesowych zdarzało się zbyt często, że sądy aresztowały oskarżonych bez dostatecznej podstawy, więzienia śledcze były przepełnione i nie należało do rzadkości, że oskarżony, który był niewinny i bynajmniej nie zamierzał ani uciekać, ani utrudniać śledztwa, siedział pomimo to długie miesiące w areszcie tymczasowym, a następnie uzyskiwał wyrok uniewinniający”.
Reguły stosowania tymczasowego aresztowania, określone w ówczesnym art. 165 kodeksu postępowania karnego, niewiele różniły się od tych obecnie obowiązujących. Przedwojenny kodeks przewidywał, że ten środek można zastosować tylko wtedy, gdy:
a) zachodzi uzasadniona obawa, że oskarżony będzie się ukrywał,
b) sprawa toczy się o przestępstwo, za które ustawa przepisuje karę pozbawienia wolności do jednego roku lub karę cięższą, a zachodzi uzasadniona obawa, że oskarżony będzie nakłaniał świadków do fałszywych zeznań lub w inny sposób starał się o usunięcie dowodów przestępstwa,
c) gdy oskarżony nie ma w kraju ani stałego miejsca pobytu, ani określonego źródła utrzymania lub gdy nie można ustalić jego tożsamości,
d) gdy oskarżony jest przestępcą nałogowym, zawodowym lub recydywistą.
Dziś może zaskakiwać, że za wyłącznej podstawy do zastosowania tymczasowego aresztu nie uznawano wówczas zagrożenia wysoką karą. I nie było to niedopatrzenie przedwojennego ustawodawcy czy wyraz jego niedojrzałości. Takie rozwiązanie wprowadzono celowo, co spotkało się z uznaniem w doktrynie prawa. Znów Mogilnicki: „Bezwzględnie zatem niedopuszczalne jest według k.p.k. aresztowanie oparte wyłącznie na tem, że oskarżonemu grozi ciężka kara. To nowe, zgodne z zapatrywaniami wielu ustaw zachodnioeuropejskich, stanowisko ustawodawcy polskiego stanowi nawrót do pięknej tradycji dawnych polskich czasów, kiedy obywatela chroniła przed samowolą władzy zasada neminem captivabimus nisi iure victum (łac. nikogo nie uwięzimy bez wyroku sądowego – red.). Nie dlatego się człowieka aresztuje tymczasowo, że grozi mu ciężka kara, lecz dlatego, że zachodzi obawa ucieczki”. Mogilnicki pisał też, że pozbawienie wolności obywatela jeszcze nieskazanego może nastąpić tylko wyjątkowo – gdy istnieją bardzo poważne, „oparte nie na przypuszczeniu, lecz na obiektywnych danych, podstawy do mniemania, że oskarżony ukryje się i tem uniemożliwi wymiar sprawiedliwości”. Co więcej, sędzia, który nakazałby aresztowanie „uzasadniając swoje postanowienie tylko wysokością grożącej kary, naraziłby się na odpowiedzialność dyscyplinarną, a możne nawet karną za bezprawne pozbawienie wolności”.
Nie wiadomo, co jest bardziej zaskakujące z dzisiejszej perspektywy. Pryncypialne podejście Mogilnickiego do zasady domniemania niewinności i stosowania tymczasowego aresztowania jako ultima ratio, czy raczej to, że opowiadał się za karaniem sędziów zbyt pochopnie posyłających podejrzanych za kraty? Zwłaszcza że słowa te pisał jako prezes Izby Karnej SN.
Nie czas na refleksję
Wróćmy do XXI w. Jakby rzucić okiem na przepisy, to w teorii wszystko gra. Środki zapobiegawcze, do których należy tymczasowe aresztowanie, można stosować w celu zabezpieczenia prawidłowego toku postępowania. Wyjątkowo także w celu zapobiegnięcia popełnieniu przez oskarżonego nowego, ciężkiego przestępstwa.
Przy czym w pierwszej kolejności sędzia ma do dyspozycji nieizolacyjne środki zapobiegawcze, czyli wszystko, tylko nie tymczasowe aresztowanie. Kodeks postępowania karnego przewiduje całą paletę takich narzędzi: od poręczenia majątkowego, czyli tzw. kaucji, przez poręczenie społeczne lub indywidualne, dozór policji, nakaz opuszczenia mieszkania czy nawet zawieszenie oskarżonego w czynnościach służbowych lub w wykonywaniu zawodu. Dopiero gdy zachodzi uzasadniona obawa ucieczki czy matactwa, można zastosować wobec podejrzanego tymczasowy areszt. A także wtedy, gdy zarzuca mu się popełnienie przestępstwa zagrożonego karą, której górna granica wynosi co najmniej osiem lat więzienia (albo gdy sąd pierwszej instancji skazał go na karę pozbawienia wolności nie niższą niż trzy lata). Wszystko to jest okraszone przesłankami, które zastosowanie TA wykluczają. Chodzi np. o sytuacje, w których wsadzenie kogoś do aresztu spowodowałoby zagrożenie dla jego zdrowia lub życia, nie grozi mu kara dłuższa niż rok lub sąd przewiduje, że i tak wyda wyrok w zawieszeniu.
Patrząc na przepisy, można odnieść wrażenie, że prokurator musi się nieźle napocić w sądzie, by wykazać, że wsadzenie kogoś za kraty przed wyrokiem jest konieczne i niezbędne. Trzeba mieć dowody przynajmniej uprawdopodabniające popełnienie przestępstwa, a do tego potwierdzające ryzyko matactwa lub ucieczki podejrzanego. A jeśli usprawiedliwieniem zastosowania TA miałoby być zagrożenie wysoką karą, to nie może być ono hipotetyczne. No i jeszcze trzeba skrupulatnie udowodnić, że brak jest przesłanek, które nie pozwalają sięgnąć po środek izolacyjny.
Nic bardziej mylnego. Owszem, praprzyczyną zwiększonej liczby stosowanych aresztów jest większa liczba wniosków kierowanych przez prokuraturę – i to przy spadających wskaźnikach przestępstw kryminalnych. Jednak jak pokazuje praktyka, wnioski o zastosowanie „dybów” zatwierdzane są przez sędziów dość bezrefleksyjnie. Od siedmiu lat odsetek tych rozpatrzonych pozytywnie waha się między 90 a 92 proc. Żeby sąd pogonił prokuratora, ten drugi musiałby się naprawdę postarać. A jak już człowiek raz dostanie się za kraty, to szanse, że szybko wyjdzie na wolność, są małe – wnioski o przedłużenie aresztu o kolejne trzy miesiące są akceptowane przez sądy w 94–96 proc.
Od końca lutego 2020 r. ogólna liczba osadzonych w jednostkach penitencjarnych spadła z 75 664 do 71 334 na początku kwietnia, czyli o 6 proc. (z punktu widzenia walki z COVID-19 zmniejszanie zagęszczenia w więzieniach jest jak najbardziej pożądane). Jednak w tym samym okresie liczba tymczasowo aresztowanych nie przestała rosnąć (z 8 640 do 8 876). O ile przeszło rok temu stanowili oni 11,42 proc. wszystkich osadzonych, o tyle obecnie już 12,47 proc. „W rezultacie, chociaż formalnie to sądy odpowiadają za stosowanie tymczasowego aresztowania, faktycznie o liczbie osadzonych decydują wytyczne prokuratora generalnego i ocena śledczych (…). Nawet przy tak skokowym zwiększeniu liczby osób, które zdaniem prokuratury należałoby pozbawić wolności, z jakim mieliśmy do czynienia w ostatnich latach, sądy przyjmowały argumentację prokuratorów równie często, jak wtedy, gdy prokuratorzy byli zdania, że postępowania mogą prowadzić, pozbawiając wolności o połowę mniej osób niż obecnie” – czytamy w raporcie Fundacji Court Watch Polska „Aktualna praktyka stosowania tymczasowego aresztowania w Polsce”.
Weźmy przykład zastosowania tymczasowego aresztowania wobec człowieka, który przyznaje się do winy. W 1929 r. sędzia Aleksander Mogilnicki z całą stanowczością stwierdzał, że taka praktyka jest niedopuszczalna i bezprawna, a sędziego, który podjął decyzję, należałoby pociągnąć do odpowiedzialności karnej. Dokładnie 90 lat później w raporcie Court Watch czytamy, że zarówno przyznanie się, jak i brak przyznania do winy właściwie zawsze działało na niekorzyść oskarżonego: „W pierwszym przypadku sąd powoływał się na przyznanie się, twierdząc, że przemawia ono za zastosowaniem środka zapobiegawczego, bo świadczy o wysokim prawdopodobieństwie popełnienia przestępstwa. W drugim wypadku brak przyznania się do winy także przemawiał za zastosowaniem tymczasowego aresztowania, bo wskazywał zdaniem sądów na obawę matactw”. System doskonały. Oczywiście jeśli ktoś lubi standardy białoruskie. Niedawno opisywaliśmy w DGP przypadek, w którym sąd zastosował TA, mimo że obrońca nie zapoznał się z dowodami zgromadzonymi w sprawie, które miały uzasadniać izolację podejrzanego. A bez tego trudno mówić choćby o namiastce prawa do obrony. Nie wspominając już o tym, że było to ewidentnie wbrew przepisom. I nie mówimy tu o sądzie rejonowym w Koziej Wólce, lecz Sądzie Okręgowym Warszawa-Praga. I co? I nic, sąd wyższej instancji nie uwzględnił zażalenia, uznając, że nawet gdyby się obrońca zapoznał z materiałem, i tak by nic wskórał. Nie ma więc nad czym rozdzierać szat.
Podkolorowane akta
Adwokaci narzekają, że uzasadnienia postanowień o zastosowaniu tymczasowego aresztu wołają często o pomstę do nieba. Bywa, że sądy zamiast udowadniać, dlaczego trzeba podejrzanego wsadzić za kraty, „wykazują”, dlaczego nie można poprzestać na zastosowaniu łagodniejszych narzędzi. To zresztą też za dużo powiedziane, bo czasem ograniczają się do stwierdzenia, że nie było podstaw do zastosowania nieizolacyjnych środków i tyle.
– Prawda jest taka, że sędziemu o wiele łatwiej jest napisać uzasadnienie o zastosowaniu TA niż o odmowie – przyznaje jeden z sędziów. Swoje robi też rutyna. Nie ma dnia, by w jakimś sądzie nie rozpoznawano wniosku o areszt tymczasowy, więc po pewnym czasie wkrada się automatyzm. Jak rozbój, czyli kradzież połączona z przemocą – to zawsze areszt. No, ale pod groźnie brzmiący rozbój podpada także sytuacja, w której pan spod budki z piwem ukradnie drugiemu paczkę papierosów i jeszcze go poszarpie. Niektóre zwyczaje, zarówno prokuratorów, jak i sądów, nie do końca mają zakorzenienie z przepisach. Przykładowo: jeśli delikwent, który wybił szybę i okradł monopolowy, zostanie złapany podczas ucieczki z miejsca zdarzenia, czyli praktycznie na gorącym uczynku, to areszt ma jak w banku. Ale gdyby nie udało się go ująć od razu, tylko po kilku dniach dzięki analizie nagrań z monitoringu, to wystarczy, że ustanowi się policyjny dozór.
Prokuratorzy potrafią też czasem podkolorować akta. Doświadczony sędzia to dostrzeże, ten z krótszym stażem – nie zawsze. Do tego dochodzi zwyczajny strach przed odpowiedzialnością za swoje decyzje. Bardziej bojaźliwy sędzia zastosuje areszt, licząc się z tym, że najwyżej sąd okręgowy uwzględni zażalenie i areszt uchyli. Głowy mu nikt z tego powodu nie urwie, gorzej byłoby, gdyby od razu delikwenta wypuścił, a ten by prysnął lub ponownie coś zmalował. Żyjemy w takich czasach, że podejmując decyzję w sprawie tymczasowego aresztu, można narazić się na odpowiedzialność dyscyplinarną (zwłaszcza jak wniosek dotyczy np. byłego prominentnego polityka). Niby takie rzeczy nie powinny mieć wpływu na decyzję sądów, ale gdzieś z tyłu głowy to zostaje. Sędziowie z presją radzą sobie różnie.
– Owszem, są tacy, którzy przyklepują wnioski o areszt jak leci. Ale są i tacy, którzy robią to bardzo rzadko. W prokuraturze wiemy mniej więcej, kiedy który sędzia ma dyżur aresztowy i kiedy wniosek ma szanse powodzenia. Z tym że czasem da się zaplanować realizację wniosku, a czasem nie, bo klient jest zgarnięty na gorącym uczynku i jeśli chcemy zastosować areszt, to mamy tylko 24 godziny – mówi jeden z doświadczonych prokuratorów. – A jeśli pyta mnie pan, kto w głównej mierze odpowiada za dużą liczbę aresztów tymczasowych, to ani prokuratorzy, ani sędziowie. To wina głównie polityków i mediów, dla których złapany z automatu oznacza winny. Pracuję w tym zawodzie od lat i naprawdę nie widzę przeszkód, by nawet oskarżeni o morderstwo odpowiadali z wolnej stopy. Oczywiście przy zastosowaniu innych środków wolnościowych, jak poręczenie majątkowe czy zabranie paszportu. Areszt tymczasowy jest dla osób, które nie panują nad sobą, stanowią zagrożenie albo są niestabilne życiowo, np. nie mają miejsca zamieszkania. Nie mam wątpliwości, że ta instytucja jest w Polsce nadużywana, ale jeśli powiem to pod nazwiskiem, to będę musiał sprzątać biurko. Bo każdy, kto ostrożnie gospodaruje tymczasowym aresztem, zaraz zostanie dopisany do partii obrony przestępców. Również przez przedstawicieli pańskiej branży, o przełożonych nie wspominając. Dlatego nikt z nas nie odważy się zakwestionować tej polityki – dodaje prokurator. Jak podkreśla, realna obawa ucieczki czy matactwa dotyczy jedynie ułamka spraw.
Trochę lepiej jest z aresztami długotrwałymi. Od 2007 r. do 2014 r. liczba osób izolowanych ponad dwa lata wynosiła średnio 648, a od 2015 r. do 2020 r. – średnio 342. Coraz rzadziej zdarzają się takie kurioza, jak 29-krotne przedłużenie tymczasowego aresztu – w rezultacie czego mężczyzna oskarżony o popełnienie czynu zagrożonego 10 latami pozbawienia wolności osiem przesiedział w areszcie. Ale i tak średni czas izolacji podejrzanego w Polsce jest o 30 proc. wyższy od średniej unijnej (dziewięć vs sześć miesięcy).
Co się dobrze sprzeda
Zatwierdzenie wniosku prokuratora to w pewnym sensie zachęta dla sądu, by wymierzyć później karę więzienia. Wyobraźmy sobie, że sędzia ma rozpoznać sprawę człowieka oskarżonego o udział w pobiciu z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Kodeks przewiduje za to karę od sześciu miesięcy do ośmiu lat pozbawienia wolności. Biorąc pod uwagę okoliczności zdarzenia, zachowanie oskarżonego, jego przeszłość i prognozę kryminologiczną, załóżmy, że w tym konkretnym przypadku sprawca zasługuje na karę dwóch lat więzienia. Ale jeśli oskarżony już trzy lata przebywa w areszcie, to po skazaniu będzie mógł się domagać od Skarbu Państwa zadośćuczynienia i odszkodowania za rok niesłusznego uwięzienia. I państwo będzie musiało zapłacić. Ale co, jeśli ten dodatkowy rok, który spędził w areszcie, czekając na wyrok, wynikał z opieszałości nie organów ścigania, lecz sądu? Może lepiej wtedy wymierzyć karę trzech lat i od razu zwolnić człowieka do domu? Przecież i tak będzie zadowolony.
Nie bez powodu tymczasowy areszt w slangu określa się jako „dyby”. Jego uciążliwość jest większa niż w przypadku wykonywania kary po wyroku skazującym: obowiązuje zaostrzony rygor co do widzeń, korespondencji, korzystania z telefonów; nie ma mowy o zwolnieniach czy przerwach w odbywaniu aresztu. – Nierzadko tymczasowo aresztowany dostaje pierwszą zgodę na widzenie się z rodziną po roku, co jest zwyczajnie niehumanitarne – mówi nam kolejny prokurator. A przecież wśród osób siedzących za kratami bez wyroku część jest niewinna.
Jak mówi dr Piotr Kładoczny z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka ogromnym problemem jest to, że liczba tymczasowych aresztów, które trwałyby krótko, np. dwa tygodnie, jest znikoma (wynosi mniej niż błąd statystyczny). – Pamiętam, jak mój kolega ze studiów został sędzią i rozpatrując wniosek o areszt, zastosował go, ale tylko na dwa tygodnie. W tym czasie, jak wiadomo, polska prokuratura nie jest w stanie przeprowadzić żadnych czynności, więc od razu zrobiła się taka afera, że przenieśli tego mojego kolegę do wydziału cywilnego – wspomina dr Kładoczny. – A tymczasem kiedy w Szwecji zasztyletowano Annę Lindh, urzędującą minister spraw zagranicznych, i zatrzymano podejrzanego, sąd wyraził zgodę tylko na dwutygodniowy areszt. I nikogo to nie dziwiło. Później okazało się zresztą, że mężczyzna nie był zabójcą i za jakiś czas zatrzymano właściwego sprawcę – mówi Piotr Kładoczny. I dodaje, że krótki czas aresztu motywuje prokuraturę do energicznego działania, dzięki czemu szybciej może okazać się, że sprawcą jest kto inny. – Natomiast jeśli okaże się po trzech miesiącach czy pół roku, że dowody są marne i trzeba podejrzanego wypuścić, to być może nowych dowodów już po takim czasie nie uda się zebrać.
Sędzia Piotr Mgłosiek z Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Krzyków twierdzi, że problem z nadużywaniem tymczasowych aresztów nie leży w regulacjach, tylko w mentalności, również samych sędziów. – Lecz paradoksalnie, aby wymusić jej zmianę, należy zmienić przepisy – tłumaczy. – W pierwszej kolejności należałoby odejść od przesłanki wysokiej kary jako samoistnego uzasadnienia dla zastosowania tymczasowego aresztowania – postuluje sędzia. Na konieczność wprowadzenia takich zmian zwracał też uwagę Trybunał Konstytucyjny w postanowieniu sygnalizacyjnym z lipca 2019 r. Podobnie jak na brak jednoznacznych przesłanek przedłużenia tymczasowego aresztowania po wydaniu przez sąd I instancji pierwszego wyroku w sprawie.
Wśród postulatów przewijają się również wprowadzenie maksymalnego czasu stosowania TA bez możliwości dalszego przedłużenia, wyższe odszkodowania i zadośćuczynienia za niesłuszny areszt i obowiązkowe informowanie sędziów, którzy brali udział w wydawaniu takich postanowień, o konsekwencjach finansowych ich działań. A także ustanowienia aresztu domowego, kontrolowanego za pomocą systemu dozoru elektronicznego (SDE). Pomysł ten przewija się od lat, ale jak dotąd nikt nic w tym kierunku nie zrobił.
– Być może dlatego, że zbyt często faktyczny cel tymczasowego aresztowania jest inny niż oficjalny – jest nim np. skruszenie osoby, wobec której zastosowano areszt. Nie zrealizowałoby się tego celu poprzez dozór elektroniczny. Drugim powodem jest bariera mentalna. System dozoru elektronicznego nawet do wykonywania kar pozbawienia wolności stosowany jest dość oszczędnie, a przecież to rozwiązanie funkcjonujące od ponad dekady – mówi dr hab. Paweł Waszkiewicz z Uniwersytetu Warszawskiego. – Wreszcie: strach i obawa przed zniszczeniem zabezpieczeń i ucieczką. Choćby takie przypadki były sporadyczne, to prokurator będzie się musiał później tłumaczyć, dlaczego nie wnioskował o normalny areszt – dodaje Waszkiewicz.
Poza tym, aby wykorzystać SDE jako skuteczny środek zapobiegawczy, trzeba by rozszerzyć jego funkcjonalność. A to wymagałoby dodatkowej pracy od policji i prokuratury, które musiałyby mieć dostęp do systemu oraz zapewnić szybką reakcję na wypadek złamania zabezpieczeń. A korzyści medialne byłyby nieadekwatne do włożonego wysiłku. – Dużo lepiej się sprzedaje postulat podwyższenia kar, otwieranie kolejnych zakładów karnych niż konferencja szeryfa, który pokazuje, jak będziemy zapinać podejrzanych w bransolety, dzięki czemu będą mogli czekać na wyrok w domu. Na tym nie da się zbić kapitału politycznego. No, chyba że będą to bransolety zakładane ludziom na szyje, które by wybuchały jak w filmie „Uciekinier”. To może dobrze by się sprzedawało – pointuje gorzko prof. Waszkiewicz.