„Śledczy zmian legislacyjnych” to dziś nowy zawód. Tytuły ustaw mają się nijak do ich zawartości. Stąd „przy okazji” udaje się ograniczanie wolności i praw obywatelskich, osłabianie pozycji przedsiębiorców, fiskalizm.

Według tradycji chrześcijańskiej najważniejsze ludzkie grzechy miały stanowić kanon podstawowy dla wszystkich innych. Wymieniano ich siedem, ale dałoby się wymienić więcej. We wschodnim chrześcijaństwie było ich zresztą osiem.
Siedem grzechów głównych stało się inspiracją dla malarzy, pisarzy, filmowców. Skoro tak, to powinny się też stać taką dla prawnika. Czy jednak siedem wystarczy, by zanalizować grzeszność dzisiejszej legislacji?
Zacznijmy od grzechów tradycyjnych
Pycha, lider wśród wszystkich grzechów. Dzisiejszym legislatorom – politykom, bo to politycy tworzą prawo, nie patrząc na konsekwencje – wydaje się, że wszystko wiedzą. Bez badań, bez rzetelnego uzasadnienia, ad hoc. Nie przeszkadza im nawet brak wykształcenia prawniczego, aby być np. ministrem odpowiedzialnym za tworzenie prawa. Albo czy nie jest pychą przygotowywanie przez Ministerstwo Aktywów Państwowych projektu tylko po to, by wykreować zbędny problem i zbędne stanowisko?
Drugi grzech to chciwość. Klasyka. Mieliśmy przecież nie tak dawno wspólną – rządzącej koalicji i opozycji – próbę podwyższenia wysokości diet i wynagrodzeń. Gdyby kompetencje były adekwatne, to chciwością bym tego nie nazwał, lecz w tym przypadku... Chciwością jest również wyłudzanie diet, co staje się bezwstydnym zjawiskiem (ostatnio obserwowanym nie tylko wśród parlamentarzystów, ale i członków Krajowej Rady Sadownictwa).
Nieczystość, ta polityczna, również występuje, jak choćby pod postacią obradowania i podejmowania uchwał poza salą plenarną. Nieczystość polityczna zmieniła się w nieczystość legislacyjną, która dodatkowo „dotknęła” sędziego orzekającego w sprawie ukrytych obrad, któremu ID SN uchyliła immunitet.
Łakomstwo wydawało się do niedawna obce procesowi legislacyjnemu. Do czasu! Kapiące z bród sałatki, rozdziawione otwory gębowe czekające na burgera to już nie tylko obrazki z jadłodajni. Także z sali obrad Sejmu.
Kolejny grzech – zazdrość. To przede wszystkim domena opozycji. Gdy rządzący już zaproponują coś konstruktywnego, to opozycja neguje z czystej zazdrości, że wcześniej nie pomyślała, aby przygotować np. swoją „piątkę” lub coś „plus”.
Gniew, kolejny grzech główny, to szczerzące się z mównicy sejmowej zęby (często niezbyt zadbane), pokrzykiwania, obrażanie, eksplozja emocji. A przecież to grzech, z którego trzeba się wyspowiadać.
Naszą listę tradycyjnych grzechów głównych zamyka lenistwo. Tu jest najprościej. Pusta sala obrad, głosowanie na dwie ręce itp.
Wydawać by się mogło, że kanon grzechów głównych wystarczy dla ukazania mierności naszej i naszych czasów. Jednak to, co zrodziła historia, nie do końca przystaje do współczesności. Grzechy główne stają się grzeszkami – nikt się z nich nie spowiada, gdyż są codziennością. Dlatego proponuję nową listę grzechów głównych polskiej legislacji. Są to grzechy ciężkie i lekkie. Niektóre „stare” grzechy pasują do współczesności, np. pycha. Ale niektóre nie. Zmieni się też ich liczba. Przyjmijmy na użytek tego felietonu, że jest ich osiem, jak to proponowano we wschodnim chrześcijaństwie (wymieniano jeszcze acedię). Bo z grzechów polskich wynika, że jesteśmy legislacyjnie bardziej cywilizacją Wschodu, niż Zachodu, do którego nawet się nie zbliżyliśmy. Przeciwnie – od którego się oddalamy.
Arogancja
Pierwszy nowy, ciężki grzech główny, to arogancja – krewna pychy. Ta, jak wiadomo, kroczy przed upadkiem. Arogancja zaś chodzi trochę inaczej – pod ramię z chamstwem, brakiem pokory, sobiepaństwem, impertynencją. Tworzy ona szereg, jak w kostkach domina. I nie wiadomo, która kostka go wywróci. Ileż trzeba tupetu, by pokazywać „fucka” na sali sejmowej w czasie głosowania, pokrzykiwać wulgarnie na innych posłów. To wszystko tworzy atmosferę uchwalania prawa bez oglądania się na innych. Choć często padają sensowne argumenty, to się ich nie słyszy, bo i tak robi się to, czego chce większość.
Arogancja jest dzieckiem demokracji, bynajmniej nie tej, którą stworzyli starożytni Ateńczycy. Demokrację od arogancji dzieli niewiele. Wystarczy założyć, że istnieje tylko „wola suwerena” – większości, która decyduje wbrew woli mniejszości. Ale przecież we wszystkich aspektach ta mniejszość powinna być chroniona i wysłuchana, czy to, gdy chodzi o mniejszości etniczne, seksualne, wyznaniowe, czy o mniejszość wspólników w spółce. W tym ostatnim przypadku mamy wiele norm chroniących prawa mniejszości (np. art. 188 par. 2, art. 212, art. 239–240, art. 247 i inne k.s.h.). Ponieważ mniejszość należy chronić, zasada większości nie może oznaczać majorokracji. Uchwalanie prawa podlane sosem aroganckich wartości pozwala na tworzenie go pod wymyślone tezy, ad hoc, dla efektów propagandowych (a przecież to nie jest specjalność obecnie rządzących, poprzednicy robili to samo). Czyż arogancją nie jest wprowadzenie zasady, że statut stowarzyszenia może stanowić, iż terenowa jednostka organizacyjna może uzyskać osobowość prawną? A przecież zgodnie z normatywną koncepcją osobowości prawnej osobami prawymi są te jednostki organizacyjne, którym osobowość prawną przyznają przepisy szczególne. Chyba że statut, to już przepis szczególny. Przepraszam, ale tej zmiany nie zauważyłem.
Z arogancji, braku szacunku dla innych rodzą się wszystkie inne grzechy legislacji. One są dziećmi matki arogancji.
Anonimowość
Anonimowość to drugi grzech ustawodawczy. Inicjatorzy zmian tak mocno zasłaniają się, czym się da, że ich nie widać. Projekty rządowe składa się jako poselskie, by uniknąć konsultacji, które zdaniem posłów komplikują proces legislacyjny, ale przecież pozwalają wychwycić błędy.
Jeśli się jest tak odważnym, to może warto przypisywać do przepisów nazwisko patrona? Skutki takiego związku nie zawsze są sympatyczne dla osoby je firmującej, ale nie ma oszukaństwa. Tak jest np. w przypadku proponowanych sformułowań „Trybunał Julii Przyłębskiej”. Przynajmniej wszystko jest jasne. Istnieje jednak ryzyko, że za kilkanaście lat nikt nie będzie pamiętał szczegółów i przyczyn „przydomku” nadanego trybunałowi, a jego prezes będzie miała niechcący wystawiony pomnik.
Kompetentny ekonomista i premier zostanie zapamiętany z „podatku Belki”, a to mu moim zdaniem chwały nie przynosi, bo wziął udział w krótkoterminowej, jak się wydawało, fiskalizacji, wyciskaniu ludzi jak cytryny. Ale z drugiej strony była to odwaga, a nie chowanie się. Mieliśmy też „dziurę Bauca”. To jednak przykłady sprzed wielu lat.
Współcześnie też się czasem próbuje. Jest „piątka Kaczyńskiego” (jest, a jakby jej nie było). Są „wybory Sasina” – były, ale się nie odbyły. Przy ustawach pręży się za to „plus” bądź „narodowe”. Jednak, skoro w pandemii pozytywny wynik testu na koronawirusa źle się kojarzy, to może z „500 plus” zostanie tylko „500”?
Kto dziś pamięta inicjatorów głównych zmian w kodeksie spółek handlowych w 2008 r., gdy m.in. obniżono kapitał zakładowy w spółce z o.o.? Kto dziś pamięta ministerialnego promotora prostej spółki akcyjnej, ukrytego dziś za gardą kierowanego przez niego innego urzędu centralnego, w którym wylądował. Gdyby nie skandaliczny wypad z rodziną na narty i wykorzystywanie zamkniętego dla „zwykłych” ludzi stoku, nikt już by nie pamiętał krótkotrwałej wicepremier, głównej promotorki śmiesznych tarcz „osłonowych” w 2020 r. Aż dziw bierze, że nie są to tarcze np. „7.0 plus”. Pieniądze wywalone bez głowy, bez składu i ładu, przy zachorowaniach na poziomie 300 osób dziennie. Gdy zakażało się około 30 tys. osób, żadnych tarcz nie było. Dlaczego? Bo zabrakło pieniędzy na „fanaberie” przedsiębiorców, którzy plajtują.
Urzędnicza anonimowość w promowaniu przepisów, ich oderwanie od rzeczywistości to grzech. To oni decydują, jakie regulacje są dobre, a jakie złe. Zza biurka! A przedsiębiorcy jak barany idą na rzeź. I znów przypomnę: a nie mówiłem? („Przedsiębiorcy wszystkich branż łączcie się”, DGP z 19–21 czerwca 2018 r.). Gdyby przedsiębiorcy wymogli na władzy jedną wspólną, wielomilionową reprezentację, która wyciągnęłaby anonimowych urzędników i polityków za uszy, to może by coś zwojowali. Otoczeni przez kanapowe organizacje biznesu, są głównymi bohaterami we właśnie kręconej polskiej wersji filmu „Milczenie owiec”.
Anonimowość może być też sztuką. Taką jest choćby firmowanie zmian kodeksu spółek handlowych, m.in. prawa holdingowego, gwałcenie relacji zarząd – rada nadzorcza czy przepisów o kadencji. Niby firmuje je wiceminister, którego stanowisko zostało utworzone tylko w tym celu. Ale co widnieje w dokumentach? Odpowiedzialny jest nie on, lecz sam wicepremier, ten od wyborów.
Dopóki przepisy nie mają „ojców”, legislacja będzie leżała. Z drugiej strony nieumiejętne ukrywanie się za „zespołami”, „ekspertami” itp. skończyć się może nie najlepiej dla tych, którzy w rzeczywistości przepisy tworzyli. Dlatego przychylam się do wniosków już zgłoszonych, gdy chodzi o projekty ministra aktywów państwowych: autorzy, pokażcie się! Nie napiszę: „nie wstydźcie się i pokażcie się”, ale „pokażcie się i wstydźcie się”. Okazać się może, że wszelkie zasługi w tworzeniu kodeksu (tu: kodeksu spółek handlowych), zasługi minione i funkcje obecnie pełnione okażą się jednak niczym wobec klasycznego oportunizmu, który uprawiają.
Niechlujstwo
To trzeci z grzechów. Tak często popełniany, że może powinien być on pierwszym grzechem głównym, ojcem większości innych?
Niechlujstwo to nie tylko grzech legislacji, lecz jednocześnie zjawisko charakterystyczne dla polskiej rzeczywistości. Rozpoczyna się od słabego wykształcenia. Maturzyści XXI w. nie mają wiele wspólnego z maturzystami wieku XX. Ich poziom nie jest nawet zbliżony do dawnej „małej matury”. Skoro maturzysta jest przyjmowany z całym dobrodziejstwem inwentarza (no proszę, i tu ma ono zastosowanie) na wydziały prawa ścigające się ze sobą o takiego przyszłego studenta, to jest to może mały, ale na pewno złego początek. Potem są studia prawnicze na takim poziomie, jaki proponuje wolny rynek. Ten ostatni nie powinien dotyczyć kandydatów na prawników, ale prawdziwych prawników. Deregulacja zawodów prawniczych zamiast potrzebnej reglamentacji prawniczej (która jest pierwszą z „pereł” w koronie późniejszego posiadacza drugiej „perły” – reformy szkolnictwa wyższego) to kolejny etap niechlujstwa. Potem ci mierni zaczynają być wierni, co pozwala im na obejmowanie różnych stanowisk i np. przepychanie legislacji. Tak się dziś dzieje od matury do trybunału. Dlatego nie może dziwić nieodróżnianie instytucji prawnych, tworzenie neoterminów: „firm inwestycyjnych” czy „prokur mieszanych”. Przecież firma jest zdefiniowana normatywnie, a prokura winna być prokurą. Ta mierność ludzi tworzy grzech niechlujstwa prawa: słabego, bez fundamentów, bełkotliwego. Tandetnego i szmirowatego. Grzech niechlujstwa powoduje, że prawo przestaje być prawem. Jest instruktażem, a normy prawa – instrukcją. Taka impotencja prawnicza.
Mogę postawić tezę, że najbardziej widoczne stało się to w czasach epidemii. Prawnicy brani z łapanki pokazali swoje „przygotowanie” do zawodu. Brak kwalifikacji i doświadczenia przy tworzeniu prawa połączony z błagalnym spojrzeniem na rządzących, czy aby są zadowoleni.
Przykładem jest większość przepisów „covidowych”. Tak np. art. 9 ustawy z 6 maja 2020 r. o zmianie ustawy o drogach publicznych oraz niektórych innych ustaw (Dz.U. z 2020 r. poz. 1087) stosuje taką liczbę odesłań, że trudno zrozumieć sens. Cytuję: „…ustawy zmienianej w art. 1 w brzmieniu dotychczasowym, służące do poboru opłat, o których mowa w art. 13 ust. 1 pkt. 3 ustawy zmienianej w art. 1, za przejazd po drogach, o których mowa w przepisach wydanych na podstawie art. 13ha ust. 6 ustawy zmienianej w art. 1, są nabywane i wykorzystywane na podstawie przepisów ustawy zmienianej w art. 1 w brzmieniu dotychczasowym oraz przepisów wydanych na podstawie tej ustawy, do dnia wskazanego w obwieszczeniu ministra właściwego…”. Albo ustawa z 16 kwietnia 2020 r. o szczególnych instrumentach wsparcia w związku z rozprzestrzenianiem się wirusa Sars-CoV-2 (Dz.U. z 2020 r. poz. 695 ze zm.) – w art. 98 nie daje możliwości doręczenia oświadczenia woli w czasie epidemii (np. umów o pracę).
Są i inne przykłady niechlujstwa, (być może powinienem je wymienić na początku) np. odwoływanie się do przepisów, które nie obowiązują. Mimo nowelizacji art. 18 par. 2 k.s.h. ustawą z 26 stycznia 2018 r. (Dz.U. z 2018 r. poz. 398) nadal w tym przepisie wymieniany jest art. 585 k.s.h., który nie obowiązuje od 2011 r.! Jakieś wytłumaczenie? Może ktoś liczy, że przepis ten „wróci”, a więc po co go wykreślać. Inny przykład to art. 6943 k.p.c. Początek par. 4 brzmi: „W przypadku złożenia wniosku w sposób opisany w par. 3”. Tyle, że par. 3 jest uchylony.
Jeszcze inne to nowe art. 202 par. 6 i art. 369 par. 52, które są zupełnie niezrozumiałe wobec treści – też nowych – artykułów 2331 i 3971 k.s.h. Pisały je inne osoby?
Jeżeli stanowi się prawo w tempie stachanowskim (pewnie nie wszyscy dziś wiedzą, kim był Stachanow!) z założeniem, że „poprawi to Senat” (tak było kiedyś) albo „poprawimy to na następnym posiedzeniu Sejmu”, albo co gorsza „niech wypowie się Trybunał Konstytucyjny”, to jest to działanie na rympał, jak czynią chuligani. Do tego dzieje się to najczęściej anonimowo.
Oszukaństwo
To grzech ciężki. Uchwalający przepisy oszukują, okłamują społeczeństwo, ale również siebie. Zawsze mnie fascynuje, jak można być tak bezmyślnym i uważać, że przepis nie będzie kogoś dotyczył, bo jest dziś posłem. Ilu ja już byłych posłów widziałem, ilu zapomniałem! Takim oszukaństwem jest obłożenie podatkiem CIT spółek komandytowych, a wcześniej komandytowo-akcyjnych. To brzmi nieco narcystycznie, ale okazuje się, że znowu przewidziałem to, co ustawodawca zrobi ze spółkami osobowymi („Dorzynanie spółek osobowych” – DGP z 21 sierpnia 2013 r.). Oszukuje się, że „wyciągnie” się więcej podatków, że budżet będzie miał się lepiej, czyli nam wszystkim będzie lepiej. Może tak będzie przez rok. Bo potem stanie się to, co ze spółkami komandytowo-akcyjnymi. Ich liczba będzie się drastycznie zmniejszała (było ponad 6 tys., jest ok. 3 tys., komandytowych jest ponad 40 tys., zobaczymy za rok). A skoro ich nie będzie, to nie będzie podatków. Nie trzeba być geniuszem, żeby dostrzec, że to ściema, oszukaństwo na jeden sezon. Oczywiste jest, że dociskane przez fiskusa spółki zmienią formę działalności. Tak jak kiedyś spółki komandytowo-akcyjne przekształciły się w komandytowe, tak teraz widać już proces przekształcania dotkniętych CIT-em komandytowych w jawne. Wspólnicy z odpowiedzialnością nieograniczoną i osobistą jakoś sobie poradzą.
Władza oszukuje też w innym sposób. Oszukaństwem jest kilka czytań projektów na jednym posiedzeniu (kiedyś były „poprawki” Senatu w jeden dzień i jeszcze szybszy podpis głowy państwa). Jest nim udawanie, jakoby inicjatywa ustawodawcza pochodziła od posłów, podczas gdy tak naprawdę jest to propozycja rządowa (patrz: grzech anonimowości). To wszystko to prawny faryzeizm.
A czy takim oszukaństwem nie jest projekt prawa holdingowego przygotowany przez Ministerstwo Aktywów Państwowych? Najpierw projekt ukrywano (do sierpnia 2020 r.), potem pod wpływem krytyki pojawił się nowy (grudzień 2020 r.), którego to nikt nie widział, a miał być przedmiotem ogłoszonych konsultacji. Niech się Państwo przyjrzą krętactwu związanemu z prawem holdingowym. Wyższa szkoła jazdy z nadzieją, że wokół jesteśmy my, czyli głupcy. Więc to też jest grzech arogancji.
Przykłady konkretnego oszukaństwa? Takim jest art. 11h ust. 2 ustawy z 2 marca 2020 r. o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych (t.j. Dz.U. z 2020 r. poz. 1842 ze zm.), który daje możliwość wydawania przedsiębiorcom poleceń bez ogłoszenia stanu wyjątkowego. Zostali oni wepchnięci do jednego worka z podmiotami państwowymi, administracją państwową i samorządową.
Kazuistyka
Ustawy powinny kreować zasady ogólne, a konkretyzacja powinna mieć miejsce w aktach szczególnych. Tymczasem owa kazuistyka pod publiczkę prowadzi do uregulowania każdego konkretnego wyimka rzeczywistości zgodnie z zapotrzebowaniem. Chcemy zajmować się problemem „wspomagania”, to ciach w dopalacze (bo te akurat uczyniły w jakimś mieście dużo złego). Gdy w czasie pandemii jest problem z uregulowaniem przeprowadzenia przetargów, to ciach – wyłączenie odpowiedzialności ich organizatorów w art. 15 ustawy z 6 maja 2020 r. o zmianie ustawy o drogach publicznych oraz niektórych innych ustaw (Dz.U. z 2020 r. poz. 1087). Normy przestają tworzyć ramy problemu, a są ich wypełniaczami, uszczegółowieniami. Nie opierają się na hipotezach, ale nazywają sprawy po imieniu. Tylko że sytuacji faktycznych jest wiele i powinny one być objęte takimi normami ogólnymi, aby pochłaniały tych szczegółowych jak najwięcej. Gdy chcemy kazuistycznie odnieść się do każdej z nich, musimy produkować dziesiątki aktów prawnych, a najczęściej zmieniać już istniejące. Tego typu podejście powoduje, że cały wachlarz problemów pozostaje nieuregulowany, bo nie jest konkretnie nazwany. To wszystko prowadzi nas do innego grzechu: zbędności.
Zbędność
Zbędność to siostra kazuistyki. Nadproduktywność. Najczęściej bierze się z grzechu niechlujstwa, bo ludzie obarczeni tym grzechem chcą uregulować sprawy, które regulacji nie potrzebują. One są możliwe, bo nikt ich nie zakazuje, a jeżeli norma ma charakter ius dispositivi, to nie trzeba ustawy, aby można było określone sytuacje dopuścić. Taką zbędną normą jest np. art. 201 par. 5 k.s.h.: „Uchwała wspólników lub umowa spółki może określić wymagania jakie powinni spełniać kandydaci na stanowisko członka zarządu”. Chodzi więc o możliwość, która nigdy nie budziła wątpliwości. Ten legislacyjny chwast to instrukcja w akcie prawnym rangi kodeksu. Oczywista oczywistość.
Kolejnym zbędnym przepisem jest ten dodany art. 2011 k.s.h. „Uchwała wspólników lub umowa spółki może określać, że członek zarządu jest powoływany przez radę nadzorczą po przeprowadzeniu postępowania kwalifikacyjnego” i co ciekawe, (par. 2) „Uchwała wspólników lub umowa spółki może także określać szczegółowe zasady i tryb przeprowadzania postępowania kwalifikacyjnego na stanowisko członka zarządu”. Co wynikło z grzechu zbędności? To, że takie rozszerzenie kompetencji rady nadzorczej nie tylko w umowie spółki, lecz również w uchwale wspólników stoi w sprzeczności z art. 201 par. 4 i art. 220 k.s.h. Tak więc zbędność prowadzi do sprzeczności. Podobna sytuacja jest w spółce akcyjnej, gdzie odpowiednikiem chwastu art. 2011 k.s.h. jest art. 3681 k.s.h.
Zbędne są też art. 2031 i 2281 dotyczące ustalania zasad wynagradzania członków zarządu. Innym przykładem jest art. 191 par. 4 k.s.h., niezwiązany z materią kodeksu, a dotyczący kosztów prac rozwojowych. Te powinny być umieszczone co najwyżej w ustawie o rachunkowości. To również przykład kazuizmu. Przepisów zbędnych jest dużo, dużo więcej, m.in. art. 208 par. 51-53, 222 par. 11, 2341 k.s.h. Koroną zbędności jest art. 97 par. 3 k.s.h., który nie tylko jest niepotrzebny, kazuistyczny i niechlujny, lecz także anonimowy. Taki wymysł domorosłego „legislatora” pozostał w brzmieniu regulacji (pomijam tu błędne założenie tego przepisu i próbę rozwiązania nieistniejącego problemu). „Członkiem zarządu jest to co najmniej jeden partner. Członkiem zarządu może być także osoba trzecia”. Czy zdanie drugie nie wynika w oczywisty sposób z pierwszego?
Epizodyczność
Jestem bardzo blisko ostatniego grzechu. Last but not least.
Siódmy grzech to epizodyczność. Tworzy się ustawy, które winny być epizodyczne, a pozostają na trwałe. Prowizorki na lata. Była o tym mowa przy grzechu anonimowości.
Najbardziej rzuca się tu w oczy znowu ustawodawstwo antycovidowe: ustawa z 31 marca 2020 r. o zmianie ustawy o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych oraz niektórych innych ustaw (Dz.U. z 2020 r. poz. 568). Przyjęcie jako zasady głosowania korespondencyjnego w spółkach prawa handlowego, przede wszystkim w ich organach, to kpina z korporacyjności (m.in. art. 208 k.s.h.). Rozumiem, że na czas epidemii to jest ułatwienie. Ale nienormalna zasada na normalne czasy to grzech.
Epizodyczność wiąże się bardzo z „przyokazyjnością” – tworzeniem prawa przy okazji innego problemu. Ileż takich grzechów popełniono! Właśnie stało to się specjalnością ostatnich lat i nie spróbuję nawet podać przykładów. „Śledczy zmian legislacyjnych” to dziś nowy zawód. Sam tego doświadczam, bo tytuły ustaw mają się nijak do ich zawartości. Stąd „przy okazji” udaje się ograniczanie wolności i praw obywatelskich, osłabianie pozycji przedsiębiorców, fiskalizm.
Tematem jest grzech, więc może warto przywołać przysłowie: „Hulaj dusza, piekła nie ma”. Mam nadzieję, że będzie nim polityczna nicość.
Nowa acedia
Ale jest jeszcze inny grzech. Ten ósmy. Kiedyś to była acedia, czyli traktowanie jako zwyczajnego czegoś, do czego powinno się czuć niechęć (umiłowanie sposobu życia demonów – to Ewagriusz z Pontu). Dziś to mieszanka prostytucji politycznej i prawnej, chuligaństwa prawnego i serwilizmu. Demony. Przepisy tworzone są po to, aby PT publiczność choć na chwilę była zadowolona (patrz: grzech kazuistyki). Czyż nie było nim obniżanie wynagrodzenia posłów i samorządowców? Sprzedawanie się, a może kupowanie czegoś (np. głosów wyborczych) jest obecnym standardem.
O serwilizmie prawniczym, armii sprzedajnych prawników z pochylonym karkiem i podkulonym ogonem można by napisać tomy. Niech za przykład znowu posłuży przygotowanie zmian w kodeksie spółek handlowych przez Ministerstwo Aktywów Państwowych. Krytycznie napisano już o tym wiele, co ciekawe, już po wskazaniu nazwiska „biednego” współtwórcy kodeksu spółek handlowych. Choć koncentrację tylko na złym prawie holdingowym uważam za przesadną wobec innych bezsensownych proponowanych zmian (relacje między organami spółek, kadencja). W tym chórze są więc też inni dyzmowaci.
Podsumować chciałbym sentencją exitus acta probat, co rozumiem tak jak Owidiusz, że „wynik mierzy czyny”, a nie, jak to przetłumaczą na polski politycy – legislatorzy: „cel uświęca środki”. To jednak nie to samo.