Inernet do cenzury. Prof. Piotr Stec o pomyśle ministerstwa cyfryzacji na blokowanie treści w sieci: - Można było pomyśleć o czymś takim, jak orzeczenia w trybie wyborczym. Przyspieszone postępowanie z krótkimi terminami i zastosowanie środka tymczasowego. UKE jest świetnym organem kontrolnym, ale nie jest wyspecjalizowany w problemach czysto cywilistycznych.
Inernet do cenzury. Prof. Piotr Stec o pomyśle ministerstwa cyfryzacji na blokowanie treści w sieci: - Można było pomyśleć o czymś takim, jak orzeczenia w trybie wyborczym. Przyspieszone postępowanie z krótkimi terminami i zastosowanie środka tymczasowego. UKE jest świetnym organem kontrolnym, ale nie jest wyspecjalizowany w problemach czysto cywilistycznych.
*Piotr Stec- radca prawny, profesor Uniwersytetu Opolskiego, specjalista w zakresie prawa własności intelektualnej i prawa cywilnego porównawczego
Zgodnie z propozycją Ministra Cyfryzacji ciężar decydowania o tym co jest, a co nie jest legalną treścią w internecie, spadnie na sądy administracyjne i Urząd Komunikacji Elektronicznej. To dotyczy m.in. naruszenia dóbr osobistych czy praw autorskich, o czym dotąd rozstrzygały sądy cywilne. Pana takie rozwiązanie dziwi?
To jest przejaw pewnego trendu, który dało się zauważyć już wcześniej, a który polega na przenoszeniu pewnych kategorii spraw z postępowania cywilnego czy karnego do administracyjnego. To wydaje się szybsze, tańsze, prostsze. Powszechne przekonanie jest takie, że zwłaszcza w porównaniu z postępowaniem cywilnym nie trzeba czekać kilku lat aż sąd rozstrzygnie, więc lepiej zostawić sprawę urzędnikom. Taki trend jest chyba nieunikniony, przynajmniej dopóki ustawodawcy nie przyjdzie do głowy, że mógłby uprościć postępowanie cywilne. Natomiast z tym związane są ryzyka. Co będzie, jeśli po weryfikacji sądu okaże się, że dana treść nie narusza jednak własności intelektualnej?
No właśnie, co?
Gdybyśmy mówili o środkach tymczasowych, wtedy sprawa byłaby jasna: w postępowaniu sądowym sąd orzeka o zabezpieczeniu, robi to szybko, a jeśli ktoś pochopnie złoży wniosek o zabezpieczenie, to jest tam jeszcze odpowiedzialność odszkodowawcza. Tutaj niczego takiego nie ma. Druga sprawa to to, że może powstać problem dualizmu orzeczeń. Powiedzmy że mamy sprawę dotyczącą własności intelektualnej albo ochrony dóbr osobistych. UKE zadziała, sąd administracyjny się z nim zgodzi, a sąd cywilny do którego uda się strona orzeknie że żadnego naruszenia nie było. Co wtedy? W sprawach dotyczących dyscypliny finansów publicznych jest dokładnie ten sam problem. Orzeczenie komisji może się rozminąć z orzeczeniem cywilnym. Były takie sprawy, w których zarzucano stronie, że pieniądze publiczne zostały wydane niezgodnie z umową. Strona oczywiście zrobiła wówczas rzecz najbardziej sensowną, czyli poszła do sądu z powództwem o ustalenie, że wydała te pieniądze zgodnie z umową. Sąd cywilny stwierdził że owszem, a komisja dyscyplinarna, że nie. No i mamy dwa wzajemnie sprzeczne orzeczenia. Tutaj może być podobnie. Orzeczenie administracyjne może kazać usunąć daną treść, a cywilne stwierdzić, że nie nastąpiło naruszenie.
To jak sprawę kontroli nielegalnych treści w internecie można było rozwiązać lepiej?
W ciągu ostatnich kilkunastu lat zrobiliśmy bardzo dużą reformę sądownictwa w zakresie prawa własności intelektualnej. Mamy wyspecjalizowane sądy karne, wydziały cywilne, a nawet sąd patentowy w ramach WSA w Warszawie, a mimo to nagle tworzymy jeszcze jedną instytucję, która będzie musiała się zajmować tego rodzaju sprawami i, co tu dużo mówić, na nowo się ich uczyć. Nie bardzo wiem dlaczego nie chcemy powierzyć rozstrzygania tego typu spraw sądom, które robiły to wcześniej.
Można było pomyśleć o czymś takim, jak orzeczenia w trybie wyborczym. Przyspieszone postępowanie z krótkimi terminami i zastosowanie środka tymczasowego. UKE jest świetnym organem kontrolnym, ale nie jest wyspecjalizowany w problemach czysto cywilistycznych.
Na dodatek w tle mamy jeszcze konflikt między swobodą wypowiedzi a bezpieczeństwem publicznym czy interesem obywateli. I doprawdy lepiej, żeby od początku decydowały o tym sądy, a nie administracja.
Minister Gawkowski argumentuje, że wolność słowa jest zabezpieczona, bo UKE będzie mógł wydać nakaz platformom do przywrócenia wpisu, który wcześniej został przez nie błędnie usunięty.
No dobrze, UKE wyda ten nakaz, ale jak go będzie egzekwował? Powiedziałbym, że czasem możliwość zamieszczania tzw. „uwag społeczności” jest ciekawszym narzędziem kontrowania nieprawdziwych treści niż nakazy UKE. Zadanie tym zresztą trudniejsze, że oto nowe zadanie dostaje organ, który nie miał z nimi wcześniej do czynienia. Pewnie za jakiś czas się nauczy, zwiększy zatrudnienie, ale pytanie o to dlaczego to ma być sprawa formalnie i materialnie administracyjna dalej pozostanie. Podobnie jak pytanie o gwarancje procesowe.
To znaczy?
Wyobraźmy sobie na przykład że zamieści pani na platformie własny tekst, ale ktoś inny będzie twierdził że jest jego. Będzie pani miała szansę się obronić zanim UKE wyda decyzję, skoro zainteresowany ma się o niej dowiedzieć po fakcie? A skoro tak, to warto pomyśleć o tym, jakie jest ryzyko nadużycia tego prawa. Wyobraźmy sobie zatem, że prowadzi pani małą redakcję w sennej miejscowości, a burmistrz pani nie lubi. I za każdym razem, kiedy pani coś opublikuje, on zgłasza UKE naruszenie praw autorskich, dóbr osobistych albo że publikując tekst popełniła pani przestępstwo. Po pierwsze zanim UKE się zorientuje, że coś jest nie tak minie trochę czasu, a po drugie trudno mieć pretensje do burmistrza, że korzysta ze swoich uprawnień procesowych. I właśnie tutaj moim zdaniem jest sedno problemu- nie ma właściwej odpowiedzialności odszkodowawczej. Bardzo łatwo mogę sobie wyobrazić, że takie przepisy mogą być wykorzystane do przyblokowania konkurenta biznesowego albo ograniczenia krytyki konsumenckiej.
Ale powód wprowadzenia tych przepisów jest jasny: rzeczywiście mamy zalew hejtu i dezinformacji
To nie jest bezsensowny pomysł. To jasne, że jest potrzeba pewnego oddzielenia treści, które są szkodliwe lub są naruszeniem prawa. Ale pytanie czy należy robić to akurat drogą, jaką wybrało ministerstwo cyfryzacji. Tak naprawdę decyzja UKE powinna mieć charakter tymczasowy, trzeba by dać możliwość przejścia stronom na zupełnie inną ścieżkę, cywilną. Obok tego wszystkiego mamy też problem szerszy: od blokowania treści, które są niedozwolone do blokowania treści, których nie lubimy jest przecież krótka droga. W przypadkach skrajnych łatwo jest powiedzieć: to jest legalne, to nie jest. Ale nie wszystkie sytuacje przecież takie będą. Jaka praktyka się wytworzy? Gdzie postawimy granice? Ma o tym decydować sąd administracyjny, który normalnie bada przede wszystkim prawidłowość wydania decyzji a nie meritum sprawy?
Załóżmy, że decyzja UKE będzie dotyczyła naruszenia dóbr osobistych. Żeby mówić o tym, że treść jest nielegalna musielibyśmy jeszcze wiedzieć czy to naruszenie było bezprawne. Ale czy to jest w ogóle możliwe do stwierdzenia, bez kontaktu ze wszystkimi zainteresowanymi stronami?
Delikatnie mówiąc to trudne. Nigdy nie wiemy czy na przykład takie naruszenie nie odbywa się za zgodą osoby, której dobro zostało naruszone. Możemy coś domniemywać, ale to jednak są sprawy, w których zainteresowani powinni mieć coś do powiedzenia. W innym wypadku bardzo łatwo mi sobie wyobrazić, że te przepisy będą nadużywane przez samych uczestników obrotu, zwłaszcza, że unijne rozporządzenie, na podstawie którego powstają polskie przepisy wprowadza w całą tę historię jeszcze tzw. zaufane podmioty sygnalizujące, czyli na przykład organizacje wyspecjalizowane w jakiejś tematyce, których zgłoszenia platformy mają traktować priorytetowo. W takiej sytuacji chodziłoby o rozwiązanie, które najmniej będzie ingerowało w materię ustawową. Ktoś już jakiś pomysł miał. Mogę sobie wyobrazić, że lepiej, gdyby z tą sprawą było tak jak z innymi orzeczeniami regulatorów, gdzie skargi na decyzje wędrują do sądu powszechnego. To najprostsza droga, ale nie idealna.
Rozwiązanie, które zaproponowało ministerstwo cyfryzacji jest chyba jednak echem niewydolności sądów. A w sprawach dotyczących niebezpiecznych treści w internecie liczy się czas.
Sądowi też można dać terminy. Można na przykład zrobić w taki sposób, że jeśli sąd nie utrzyma w mocy decyzji UKE w ciągu powiedzmy 10 dni to decyzja upada. W drugą stronę byłoby już niebezpiecznie.