Wymiana informacji to w XXI w. takie dobro jak bieżąca woda albo elektryczność – zbyt ważne, by zostawiać je wyłącznie w rękach wielkich platform.

Jeszcze rok temu trudno było sobie wyobrazić taką sytuację na rynku mediów społecznościowych. Dotychczasowi giganci są w poważnych kłopotach finansowych, scenę podbija aplikacja z Chin, a całej branży siedzą na karku państwowi regulatorzy. W dodatku za sprawą sygnalistów raz po raz wychodzą na jaw skandale związane z ochroną danych, dostępem do nich obcych służb czy zwyczajnym oszukiwaniem użytkowników. Choć mamy coraz mniej złudzeń, jak działają wielkie technologiczne korporacje, nie możemy się bez nich obejść. Ich produkty już na zawsze zmieniły sposób, w jaki postrzegamy komunikację czy obieg informacji.
Coraz więcej polityków zdaje sobie sprawę, że obszar usług cyfrowych stał się tak samo krytyczny jak służba zdrowia czy szkolnictwo. Jedni stawiają na regulacje, które mają sprawić, że wielkie korporacje zaczną grać na zasadach wypracowanych przez rządzących. Część idzie jeszcze dalej, twierdząc, że pora założyć big techy kontrolowane przez państwa.

Państwowy konkurent na rynku

Jeremy Corbyn jest brytyjskim socjalistą, od września 2015 r. do kwietnia 2020 r. był liderem Partii Pracy. W 2018 r. dał wykład na Międzynarodowym Festiwalu Telewizyjnym w Edynburgu – sercu dyskusji o problemach branży. Choć było to jeszcze kilka lat przed tym, jak technologiczne spółki osiągały swoje historyczne kapitalizacje, Corbyn bił na alarm, że globalne korporacje rozpychają się w cyberprzestrzeni, gromadząc ogromne majątki i depcząc prawa użytkowników. W tym samym roku sygnalista Chris Wylie ujawnił skalę manipulacji wyborczych, jakich dopuszczała się firma Cambridge Analytica z wykorzystaniem danych osób zalogowanych do Facebooka. Jej hiperprecyzyjne informacje o użytkownikach pozwalały na przeprowadzenie celowanych kampanii, które miały zmienić bieg wyborów prezydenckich w USA, przywodząc do władzy Donalda Trumpa, a także doprowadzić do brexitu.
W odróżnieniu od wielu innych polityków, którzy zajmowali się działaniami big techów, Corbyn nie poprzestał na narzekaniu, że coś z wielkimi firmami trzeba zrobić. Zaproponował rozwiązanie. – Chciałbym, żebyśmy byli tak ambitni, jak to możliwe – mówił do zgromadzonych. – A jedną z najbardziej ambitnych idei, o jakich słyszałem, jest utworzenie państwowej Brytyjskiej Korporacji Cyfrowej (British Digital Cooperative, BDC), która byłaby siostrzaną organizacją BBC.
BDC według Corbyna miałaby konkurować z globalnymi korporacjami, rozwijając całą gamę usług cyfrowych: oferować dostęp do brytyjskich zasobów muzealnych i bibliotecznych, serwis VOD, platformę e-handlu, stronę do głosowania, a także aplikację społecznościową. W odróżnieniu od big techów państwowa korporacja miałaby zbierać dane użytkowników nie dla zysku, lecz dla „społecznego dobra”. – Bez tego, w najlepszym razie, nie wykorzystamy szans. W najgorszym – kilku gigantów technologicznych i nieodpowiedzialnych miliarderów będzie kontrolować publiczną przestrzeń i debatę – przekonywał polityk.
Corbyn nie był autorem tego pomysłu, mówił o nim wcześniej James Harding, dyrektor odpowiedzialny w BBC za wiadomości z kraju, a także Dan Hind, autor książki „The Return of the Public”. Ten drugi idzie zresztą o wiele dalej. Nie tylko zaleca powołanie spółki odpowiedzialnej za rozwój internetu. Jego zdaniem konieczna jest przebudowa całego ekosystemu instytucji publicznych w Wielkiej Brytanii. „Po 40 latach neoliberalizmu instytucje publiczne muszą zostać zrestrukturyzowane zgodnie z zasadami, które łączą legitymację demokratyczną z wiedzą techniczną i wydajnością. Nie oznacza to prostego powrotu do zasad keynesowskiej służby publicznej. Sektor publiczny musi raczej wypracować podejście, które zwiększy możliwości zgromadzeń obywateli” – pisze. Według jego koncepcji sprawy technologiczne przejęłaby British Digital Cooperative, której szef miałby być powoływany przez parlament, a nad jej działaniami czuwałoby 30-osobowe zgromadzenie obywateli. Organizacja miałaby nie tylko zajmować się dostawą określonych usług internetowych, lecz także wyrównywać szanse regionów, dbając o równy dostęp do cyfrowych dóbr. No i prowadzić BDC.

Państwo Środka (kontroli)

Pomysł powstania państwowych mediów społecznościowych może oczywiście budzić niepokój. Dostęp do danych obywateli jest bardzo kuszący dla władzy, która wykorzystuje każdy dostępny sposób ich zdobywania. Jak wylicza Helsińska Fundacja Praw Człowieka, przez ostatnie pięć lat w Polsce liczba podsłuchów wzrosła o jedną czwartą, a jednocześnie tylko 14 proc. z nich przynosi materiały przydatne w postępowaniach karnych. Służby chętnie sięgają też po dane o lokalizacji urządzeń – w 2021 r. poprosiły o nie operatorów telekomunikacyjnych 1,85 mln razy.
Jak może wyglądać krajobraz, w którym państwo – poza tradycyjnym aparatem pozyskiwania informacji o obywatelach – kontroluje także social media, można sprawdzić, analizując przykład Chin. Choć oczywiście trudno porównywać kraje zachodnich demokracji z komunistycznym reżimem w Pekinie, jednak warto mieć wyobrażenie, jak wygląda to w Państwie Środka.
– Partia stara się wypracować nowoczesne metody kontroli nad społeczeństwem, znaleźć narzędzia, które pozwolą jej wykrywać i eliminować zagrożenia. W tym celu wzmacnia kontrolę nad firmami technologicznymi. Podmioty te mogły się rozwinąć, bo były KPCh potrzebne, ale mogą istnieć dopóty, dopóki ich rozwój nadmiernie nie zagraża jej interesom – mówi dr Marcin Przychodniak, ekspert ds. Chin w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych.
Same serwisy społecznościowe dostarczane przez chińskich gigantów technologicznych są ściśle nadzorowane i cenzurowane. – Władze podejmują próby wykasowania niepomyślnych dla siebie wpisów, a następnie zalewają platformy neutralnymi treściami, tak że użytkownikom trudniej znaleźć prawdziwe informacje np. o odbywających się protestach – opisuje Przychodniak. Tak dzieje się choćby w tej chwili, kiedy w kolejnych regionach Chin wybuchają protesty wobec polityki zero COVID, której pośrednim efektem miała być śmierć 10 osób w pożarze w regionie Sinciang po tym, jak odcięto im drogę ucieczki (a sąsiadom możliwość pomocy) poprzez zamknięcie z zewnątrz drzwi do mieszkań w całym bloku. Chodziło o to, żeby nikt nie wymknął się z kwarantanny.
Jak zwraca uwagę ekspert, niepokój może budzić także sposób wykorzystania danych obywateli. Chiny nie muszą się z mocy prawa przejmować prywatnością, więc używają zbiorów do trenowania algorytmów sztucznej inteligencji (AI). W przyszłości systemy te mogą być wykorzystane do podejmowania zautomatyzowanych decyzji w sprawach nadzoru nad społeczeństwem.

Wspierać czy budować własne?

Między chińskim modelem całkowitej kontroli nad mediami społecznościowymi a przyzwoleniem na ich nieskrępowaną działalność jest całe spektrum możliwości. I w jego ramach pojawia się coraz więcej pomysłów. Przybywa krajów, w których myśli się nad tym, by wspierać tworzenie oprogramowania na wolnych licencjach, czyli takich, które każdy następnie będzie mógł przerabiać lub twórczo rozwijać. W USA taką rolę odgrywa Open Technology Fund. Jego budżet to 27 mln dol. W Europie z podobnym pomysłem wyszli Niemcy. Rząd powołał w tym roku Sovereign Tech Fund, poprzez który ma zamiar przeznaczać 3,5 mld euro rocznie na wsparcie rozwoju i utrzymania oprogramowania typu open source. Docelowo Niemcy zakładają finansowanie swojego funduszu na poziomie 10 mln euro.
Entuzjastą takiego rozwiązania jest Tiemo Wölken, niemiecki prawnik i europarlamentarzysta z Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów. Jak przyznaje, chciałby powołania podobnego funduszu także na poziomie europejskim. – Oprogramowanie open source stanowi podstawę większości krytycznej infrastruktury internetu, a jeśli coś pójdzie nie tak, jest to odczuwalne wszędzie. Dlatego musimy wspierać rozwój takiego oprogramowania również finansowo – mówi, i jako przykład podaje lukę w pakiecie logowania Apache Log4j, która została odkryta w grudniu 2021 r. To po prostu błąd w zabezpieczeniach, który umożliwia przejęcie kontroli nad systemem ofiary. Luka została obwołana najpoważniejszym problemem cyberbezpieczeństwa w ostatnich latach, bo wrażliwy kod pojawia się praktycznie w każdym produkcie opartym na języku programowania Java. W swoich rozwiązaniach używali go tacy giganci jak Cisco, IBM czy Oracle. Tymczasem Apache Log4j jest utrzymywany po godzinach przez grupę wolontariuszy.
– Wspierając jego rozwój, rząd może przekazać swobodnie dostępne narzędzia, kod i inne zasoby w ręce kreatywnych programistów, którzy następnie faktycznie tworzą wspaniałą technologię – uważa Wölken.
Zdaniem niemieckiego polityka rząd nie powinien prowadzić sieci społecznościowej, może za to wspierać jej rozwój. – Jestem przekonany, że powstanie serwisów społecznościowych, za którymi nie stoją wielkie firmy, jest możliwe – mówi.
Co więcej, może się okazać, że takie rozwiązania będą koniecznością. Niektórzy badacze wskazują bowiem, że media społecznościowe stały się takim samym obszarem użyteczności publicznej, jak wcześniej sieć gazociągów czy kanalizacja. Problem polega na tym, że firmy, które je dostarczają, zmieniły się ze spółek dostarczających wiedzę (jak Google) czy łączących ludzi (jak Facebook) w wielkie korporacje reklamowe, które zarabiają na profilowaniu przekazów promocyjnych na podstawie danych użytkowników. Ci zostali zaprzęgnięci do generowania zysku dla tych firm i całkowicie od nich uzależnieni – potrzeba społecznej komunikacji przez internet jest już tak silna i zakorzeniona, że nie da się z tego zrezygnować.
To zresztą nie tylko problem pojedynczych użytkowników, lecz instytucji publicznych, które używają stron w platformach społecznościowych do kontaktu z odbiorcami. W przeszłości taka komunikacja odbywała się za pośrednictwem ogólnodostępnych kanałów, stron internetowych urzędów lub biuletynów informacji publicznej (BIP). Dziś gros informacji przekazywanych jest przy pomocy prywatnych platform, a dowiedzieć się o działaniach urzędu mogą tylko ci, którzy się na nie zapiszą. Podobnie jak o akcjach indywidualnych polityków, którzy na platformach prowadzą swoje konta służące do kontaktu z wyborcami.
– Weźmy za przykład Twitter. Usługa, którą oferuje, jest przez wielu postrzegana jako dobro publiczne. Dziś jest to niezbędny kanał komunikacji dla sfery publicznej: aktywistów, dziennikarzy, decydentów i po prostu każdego zaangażowanego obywatela. Dlatego ogromnym problemem jest to, że tak ważna część infrastruktury online jest w rękach nieodpowiedzialnego miliardera, który wydaje się ją postrzegać jak zabawkę – zwraca uwagę Tiemo Wölken.
Przypomnijmy: pod koniec października, po trwającej pół roku batalii, platformę przejął Elon Musk. Od tego czasu wprowadza w niej swoje porządki – zwalnia ponad połowę pracowników, ustanawia płatną weryfikację konta, przywraca zawieszonych m.in. za mowę nienawiści użytkowników. Wszystko to tworzy wrażenie chaosu ogarniającego serwis.

Bardziej społecznościowo

Zmiany w Twitterze powodują też przepływ użytkowników do konkurencji, w tym niszowego dotychczas serwisu Mastodon. To założona w 2016 r. niemiecka platforma (tu ciekawostka – powstała po tym, jak serwis spod znaku niebieskiego ptaszka chciał kupić Peter Thiel, były współpracownik Elona Muska), a właściwie federacja podobnych do Twittera platform nazywanych tu instancjami. Użytkownik może dołączyć do którejś z nich i komunikować się między wszystkimi użytkownikami federacji. Wrażenie jest takie, jak gdyby pod jedną marką działało kilkadziesiąt oddzielnych Twitterów.
Mastodona prowadzi programista Eugen Rochko, ale każdą instancją zarządza ktoś inny. Serwery, na których znajdują się dane, są rozsiane po całym świecie. Idea jest prosta: chodzi o to, żeby medium nie dało się odgórnie kontrolować. Mastodon w 2021 r. został zarejestrowany jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, której dochód jest wykorzystywany na cele charytatywne.
– Mastodon pokazuje, jak potężna jest idea publicznie dostępnej alternatywy dla Twittera. Ale w naszej komunikacji online nie powinniśmy polegać ani na firmach nastawionych na zysk, ani na dobrej woli i niesamowitym zaangażowaniu osób takich jak Eugen Rochko, którzy dobrowolnie opracowują rozwiązania takie jak Mastodon za darmo – mówi niemiecki europoseł. – Nie jestem zwolennikiem rządowego klona Twittera, ale myślę, że musimy poważnie pomyśleć o finansowanej ze środków publicznych alternatywie dla tej platformy. Potrzebna jest globalna, a przynajmniej europejska inicjatywa w tej sprawie w nadchodzących miesiącach – mówi Wölken.
Na razie jednak Unia Europejska stawia na regulacje cyberprzestrzeni. Już niedługo zacznie obowiązywać nowe prawo, które nakłada na firmy technologiczne wiele obowiązków. Akt o usługach cyfrowych (DSA – Digital Services Act), który wszedł w życie 16 listopada, i obowiązujący od 1 listopada akt o rynkach cyfrowych (DMA – Digital Markets Act) to dwa filary unijnej reformy, która ma ucywilizować działania zarówno wielkich platform, jak i niewielkich dostawców usług hostingowych.
Zmuszą one firmy do tego, by otworzyły swoje szczelnie pozamykane ekosystemy – iPhone ma wreszcie pozwolić ściągnąć aplikacje z serwisów innych niż AppStore, Amazon nie będzie mógł dłużej faworyzować własnej oferty przedmiotów w serwisie transakcyjnym, a telefon z Androidem ma przestać wymagać założenia konta Google. Firmy będą także zobowiązane, by zadbać lepiej o prywatność użytkowników. Dokumenty wprowadzają zakaz wykorzystywania wrażliwych danych do celów reklamowych i kierowania reklam do osób nieletnich.
Jeśli firmy się nie dostosują, Komisja Europejska będzie mogła nałożyć na nie kary – na podstawie DSA 6 proc. od rocznego przychodu, a na podstawie DMA do 10 proc. (lub nawet 20 proc. w przypadku powtarzających się naruszeń) przychodu. Bo nawet jeśli nie stworzymy własnych social mediów, to możemy przynajmniej zapewnić, by istniejące grały na naszych zasadach. ©℗
Unia Europejska – przynajmniej na razie – stawia na regulacje cyberprzestrzeni zamiast na tworzenie w niej nowych podmiotów