Bezzałogowe maszyny latające przestają być zabawką wojskowych. Eksperci przewidują, że to cywile i przedsiębiorstwa pociągną ten globalny rynek. Tyle że w chwili, gdy w powietrzu zaroi się od cywilnych dronów, rządy zaczną je uziemiać.
Ten wyrok jest nieproporcjonalnie surowy, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę obecny kontekst. Moi klienci to dziennikarze, którzy wykonywali pracę – zżymał się adwokat Francis Szpiner po wyjściu z sądu. Kilkanaście minut wcześniej francuski sędzia skazał reportera stacji Al-Dżazira Tristana Redmana na 1 tys. euro grzywny. Kilka dni wcześniej Redman i jego dwóch kolegów zostali przyłapani w paryskim parku, w chwili gdy sterowali latającym nad okolicą dronem.
Tysiąc euro jak na możliwości katarskiej telewizji? Niby nic, choć trudno się oprzeć wrażeniu, że taka kara za pilotowanie niewielkiej zabawki rzeczywiście może uchodzić za pokazówkę. Ale też trudno się dziwić: pod koniec lutego nad Paryżem służby bezpieczeństwa i przechodnie pięciokrotnie zauważyli drony latające nad newralgicznymi obiektami w mieście. Maszyny przeleciały obok wieży Eiffla, nad muzeum wojskowości oraz amerykańską ambasadą. A nie dość, że latanie maszynami UAV (unmanned aerial vehicle – bezzałogowy statek latający) nad francuską stolicą jest nielegalne, to jeszcze po styczniowym ataku na redakcję „Charlie Hebdo” paryżanie reagują na takie incydenty ze szczególnym przewrażliwieniem.
Mają jednak swoje powody. Nie dość, że wspomniane lutowe przeloty maszyn nad Paryżem wciąż pozostają zagadką (dziennikarze Al-Dżaziry przygotowywali o nich materiał), to nie był to pierwszy taki incydent w ostatnich miesiącach. W październiku ubiegłego roku na drony poskarżyła się firma energetyczna EdF, której pracownicy zauważyli UAV kręcące się nad siedmioma elektrowniami atomowymi. Ba, tuż po szturmie dżihadystów na „Charlie Hebdo” tajemniczy dron przeleciał nad Pałacem Elizejskim, a pod koniec stycznia inna maszyna zapuściła się nad cichą zatoczkę w Bretanii, gdzie stacjonują cztery francuskie nuklearne łodzie podwodne.
Etyczne ustawienia fabryczne
I to wszystko dzieje się w kraju, w którym panują stosunkowo rygorystyczne przepisy odnośnie do użycia UAV. Francuscy legislatorzy już w 2012 r. uznali, że należy tę sferę uregulować – i zrobili to, według miłośników awiacji, dosyć topornie: maszyny podzielono według kryteriów maksymalnej masy startowej, źródła zasilania, tego, czy są modelami lotniczymi, oraz sposobu kontrolowania lotu. Zdefiniowano trzy sposoby użycia: loty modelarskie (dla pasjonatów lotniczych miniatur), loty prototypów maszyn latających oraz „działania specyficzne” – np. użycie bezzałogowców w rolnictwie, przenoszeniu ładunków, loty z banerami, fotografia, badania czy nadzór (np. nad strzeżonymi obiektami czy uprawami). Znaczenie mają też takie czynniki, jak odległość od osoby sterującej dronem oraz charakter obszaru, nad którym wykonywany jest lot (zaludnienie). Operatorom dronów narzucono wiele wymogów związanych z czasem przelotu, koniecznością szkoleń, a nawet z certyfikacją sprzętu i umiejętności (w skrajnych przypadkach piloci powinni mieć klasyczną licencję pilota). Ba, drona nie można nawet wyrzucić na śmietnik – osobne przepisy regulują sposoby utylizacji maszyny. Innymi słowy, UAV są traktowane jak zwykłe samoloty. Dziennikarzowi Al-Dżaziry, który wziął na siebie odpowiedzialność za próby w parku, groziła znacznie wyższa kara: 75 tys. euro grzywny i rok odsiadki. W tym kontekście można więc uznać wtorkowy wyrok sądu za łagodny.
Inna sprawa, że Francuzi chcą częściowo poluzować rygory sprzed trzech lat. Pod koniec ubiegłego roku pojawiły się propozycje zmian w przepisach mające odzwierciedlać ubiegłoroczne zapowiedzi Komisji Europejskiej, która chciałaby – w uproszczeniu – otworzyć europejską przestrzeń powietrzną dla bezzałogowców. Po części chodzi o kosmetykę, ale zniknęłoby też kilka barier administracyjnych, np. konieczność autoryzacji lotu dronów niektórych kategorii, o ile odbywałby się on przy świetle dziennym oraz w zasięgu wzroku (i odległości do 200 m) pilota. Otwarta zostałaby też przestrzeń na wysokości od 50 do 150 m, przy założeniu, że pierwszeństwo w niej miałyby maszyny należące do służb publicznych.
Przy czym, w porównaniu z sytuacją prawną na innych kontynentach, propozycje Komisji Europejskiej również są uważane za rygorystyczne. „Naszym celem jest sprawienie, by europejski przemysł stał się liderem na rynku tej rodzącej się technologii, przy jednoczesnym zapewnieniu wszystkich koniecznych środków bezpieczeństwa” – pisali urzędnicy w ubiegłorocznym oświadczeniu. Nieco bardziej lapidarnie ujął to komisarz UE ds. mobilności i transportu Siim Kallas. – Cywilne drony mogą wytropić uszkodzenie drogi czy mostu kolejowego, monitorować katastrofy naturalne. Istnieją we wszystkich kształtach i rozmiarach. W przyszłości mogą nawet dostarczyć książki z waszej ulubionej księgarni. Ale wielu ludzi, w tym i ja, ma obawy co do bezpieczeństwa maszyn i własnego, a także kwestii związanych z zachowaniem prywatności – skwitował.
Nie miejmy wątpliwości: to na te obawy będą odpowiadać eksperci UE, szykując wspólne przepisy. Z ogólnikowych zapowiedzi można wywnioskować, że właściciele dronów będą musieli się dostosować do licznych obostrzeń gwarantujących, że ich maszyny nie będą zakłócać m.in. ruchu lotniczego czy prywatności innych ludzi, a w przypadku cięższych maszyn będą zobowiązani do wykupienia ubezpieczenia. Przy czym w gruncie rzeczy rygory te najprawdopodobniej odzwierciedlą dzisiejszy stan rzeczy: tam, gdzie drony pojawiają się najczęściej – we Francji, w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Szwecji – w olbrzymiej większości przypadków swobodne korzystanie z bezzałogowców sprowadza się do zabawek ważących 20–25 kg i używanych w zasięgu wzroku sterującego (ale są też kraje, gdzie próg wagowy wynosi raptem 7 kilo). Gdzieniegdzie – jak na Wyspach – pilot może spuścić drona z oka, ale wyłącznie w specjalnie wyznaczonych do tego strefach. W Estonii każdy operator, nawet zabawki, zostanie potraktowany jak pilot.
Sygnał, że nie zmieni się wiele, Komisja Europejska wypuściła w listopadzie. W 378-stronicowym raporcie specjaliści z Trilateral Research & Consulting i uniwersytetu Vrije skwitowali, że istniejące już regulacje są „adekwatne w odniesieniu do kwestii związanych z prywatnością, ochroną danych oraz etycznym wpływem” na otoczenie. Ich zdaniem największy problem będzie stanowić w najbliższych latach uświadomienie producentom, że „mają pewne zobowiązania”, i skłonienie ich do tego, by zaczęli fabrycznie dostosowywać maszyny do wymogów prawnych związanych z ochroną prywatności. Teoretycznie raport ten o niczym nie przesądza, w praktyce – można z powodzeniem założyć, że nie zmieni się wiele. Przekonamy się wkrótce, KE zapowiada, że europejskie przepisy miałyby obowiązywać już w 2016 roku.
Uziemiony przez jastrzębia
Atak wandala, złodziej, ba – uderzenie huraganu. To pierwsze skojarzenia, jakie Amerykanin mógłby mieć na dźwięk rozbijanego szkła. Gdy taki brzęk obudził tydzień temu Andresa Buksha, mieszkańca ponad 200-tysięcznego miasta Hialeah na Florydzie, jego pierwsze – i niezbyt parlamentarne – słowa były zaadresowane do sąsiadów: wyrzucanie śmieci w środku nocy to pewna przesada. Rankiem jednak Buksh musiał się zreflektować, nie o śmieci chodziło. Do jednego z pokojów w jego domu wleciał przez okno dron. A skoro w ciągu kilku następnych godzin nikt się po niego nie zgłosił, zirytowany Buksh w końcu zadzwonił na policję.
– Powiedzieli, że to pierwszy przypadek, kiedy ktoś zgłasza się do nich z taką sprawą – opowiadał lokalnym mediom Buksh. – No to im powiedziałem: ale nie ostatni – kwituje. Rozwścieczony mieszkaniec Florydy nie ma zamiaru odpuszczać. – Okna możesz jeszcze wstawić, ale jeśli coś takiego spadnie na kogoś, kto idzie ulicą, może poważnie poranić – dowodził. Cóż, na razie będzie się domagał znalezienia operatora, choćby i dlatego, że ktoś musi pokryć rachunek.
O wypadkach z udziałem dronów Amerykanie słyszą już zresztą niemal na co dzień. Pod koniec stycznia maszyna tego typu wbiła się w dach domu w Grayling w Michigan. Dzień wcześniej, tuż przed świtem, inny UAV wylądował na trawniku Białego Domu. W listopadzie, o czym Buksh zapewne nie wiedział, dron zwalił się na głowę przechodnia obok stadionu w Tuscaloosa w Alabamie, a w lipcu wleciał w tłum widzów pokazu ogni sztucznych zorganizowanego przy okazji obchodów amerykańskiego Święta Niepodległości. W sierpniu kwadrokopter, pilotowany przez lokalnego miłośnika awiacji z Massachusetts, został skutecznie zaatakowany przez przelatującego jastrzębia. I w Polsce zdarzają się takie sytuacje, na blogach można znaleźć relacje właścicieli dronów, które zostały uziemione przez wyraźnie poirytowane gołębie.
Od dronów roi się w okolicach lotnisk, od czerwca do listopada zeszłego roku piloci poskarżyli się na kręcące im się przy pasach startu lub lądowania UAV aż 25 razy. Od 2009 r. odnotowano w USA ok. 240 incydentów oraz 23 wypadki z udziałem bezzałogowców. I nie jest to wyłącznie amerykańska specyfika – kilka dni temu media społecznościowe obiegł viral, spektakularne zdjęcia i filmy podchodzących do lądowania w malezyjskim Kuala Lumpur samolotów saudyjskich i malezyjskich linii lotniczych, zrobione najwyraźniej przy użyciu kręcącego się w okolicy lotniska drona. Po fali oburzenia i wszczęciu śledztwa użytkownik skasował konta na Instagramie i Facebooku, co jednak nie znaczy, że nie będzie się starał o nowe trofea, którymi mógłby się pochwalić w sieci.
Mimo lawinowo rosnącej liczby incydentów Amerykanie nie spieszyli się z uregulowaniem tej sfery. Federal Aviation Administration zapowiadała wstępnie, że zaproponuje regulacje już w marcu 2011 r. Ale nie było pośpiechu, kto by sobie zawracał głowę jakimiś modelarzami. Przesuwano kolejne terminy publikacji proponowanych przepisów i dopiero incydent w Białym Domu doprowadził do publikacji przygotowanych naprędce propozycji, odnoszących się do UAV ważących mniej niż 25 kg. A one miałyby obejmować m.in. zdanie pisemnego testu (nie wiadomo jeszcze, jaki zakres wiedzy miałby wchodzić w rachubę), zakaz lotów nocą oraz w pobliżu lotnisk (standard na świecie to minimalny dystans 5 km), wznoszenie się na pułap powyżej 500 stóp (152 metry), przekraczanie prędkości 160 km/h czy wychodzenie poza zasięg wzroku pilotującego maszynę. FAA słowem jednak nie wspomina o tym, czy – i jakie – kary spadałyby na głowy osób naruszających te przepisy. Być może część wymogów zostałaby złagodzona w przypadku najmniejszych, zabawkowych dronów, o wadze w granicach 2 kg. Skądinąd zresztą wszystko to jedynie luźne propozycje, szefowie amerykańskiej agencji unikają nawet odpowiedzi na pytanie, kiedy te reguły miałyby zacząć obowiązywać.
Czas jednak goni. I to nie presja ze strony domorosłych miłośników bezzałogowców się tu liczy, ale groźne pomruki wielkiego biznesu: w ciągu ostatniego półrocza FAA udzieliła co prawda 24 pozwoleń na komercyjne loty dronów, ale dotyczy to najczęściej firm oferujących możliwość wykonania fotografii na ograniczonym obszarze (np. podczas imprez masowych), a liczba chętnych jest kilkunastokrotnie większa. Na FAA obrazili się menedżerowie Amazona, którzy od lipca oczekiwali na pozwolenie na testowe loty – do nich właśnie pił Kallas, wspominając o dostawach książek z ulubionej księgarni. W grudniu firma zaczęła otwarcie grozić, że wyniesie się ze swoimi badaniami poza USA. Co prawda, usługa Prime Air byłaby ograniczona do paczek o wadze nieco tylko przekraczającej 2 kg, ale dla firmy spektakularna dostawa – w ciągu 30 minut od złożenia zamówienia – byłaby niewątpliwie skutecznym chwytem marketingowym. Podobne usługi chciałyby zresztą uruchomić również Google i DHL.
Ale korporacyjne podekscytowanie nowymi możliwościami wykorzystania bezzałogowców najwyraźniej nie wzrusza FAA. Wśród propozycji regulacji znalazły się zaledwie cztery kategorie komercyjnego zastosowania UAV – fotografia lotnicza, rolnictwo precyzyjne, wsparcie akcji ratunkowych i działań na rzecz bezpieczeństwa oraz inspekcje mostów. Cóż, w najlepszym wypadku można więc uznać ten zakres dopuszczalnych prawem zastosowań za zachowawczy. Na razie własne regulacje wprowadzają poszczególne stany – np. władze Tennessee na początku marca zaczęły forsować ustawę stanową mającą zaostrzyć zasady korzystania z dronów, zwłaszcza podczas imprez masowych.
Wcześniej czy później jednak w całych Stanach zaczną obowiązywać wspólne standardy, gdyż do regulowania tej sfery bierze się już cały świat. Północni sąsiedzi USA, Kanadyjczycy, pierwsze przepisy zaczęli wprowadzać ponad cztery lata temu i wszystko wskazuje na to, że będą je zaostrzać – już rok temu tamtejsza policja ostrzegała przed potencjalnym użyciem dronów jako narzędzia zamachu terrorystycznego. „Ekstremiści zademonstrowali już, że są gotowi użyć UAV wyposażonych w GPS do wykonywania lotów wywiadowczych i do transportowania środków wybuchowych oraz czynników chemicznych i biologicznych” – pisali policjanci w raporcie. „Nie możemy zignorować możliwości ewentualnego użycia UAV do ataku na krytyczną infrastrukturę” – dorzucili. Efektem są nowe zasady dla pilotażu najmniejszych dronów, z jednej strony ułatwiające życie amatorom, z drugiej – zaostrzające zasady użycia większych maszyn.
Swoje, bardzo szczegółowe zasady wprowadzili też Singapurczycy, na szczeblu lokalnym wdrażają Chińczycy. W RPA funkcjonuje zakaz montowania kamer i aparatów fotograficznych na dronach. Marokańczycy zakazują przede wszystkim wwozu tego typu maszyn, zabawki kupione na miejscu mogą – jak na razie – latać bez ograniczeń. Z kolei w Ameryce Południowej najprecyzyjniej określają zasady użycia UAV Brazylijczycy, z wyraźnym naciskiem na kompetencje służb granicznych w zakresie ograniczania potencjalnego użycia dronów, co zapewne odzwierciedla obawy przed potencjalnym przemytem narkotyków. Obawy zresztą uzasadnione – w styczniu dron niosący ładunek metaamfetaminy rozbił się na granicy meksykańsko-amerykańskiej. – Nie pierwszy raz – wzruszali ramionami amerykańscy strażnicy, komentując wydarzenie dla lokalnych mediów.
Bezzałogowy wyścig zbrojeń
Mamy w branży prawdziwy technologiczny wyścig zbrojeń – wzdycha Justin Fone, specjalista od fotografii ślubnej. – Kiedy się tym zająłem, mieliśmy ledwie aparat i statyw. Teraz to już aparat, statyw, szyny, wysięgniki, dźwigi. No i zdjęcia z powietrza – dodaje. Ale gdyby problem sprowadzał się do branży ślubnej, byłby ledwie ciekawostką. Maszyny są coraz bardziej precyzyjne i z każdym miesiącem zwiększa się liczba zadań, jakie można im powierzyć – począwszy od usług kurierskich w stylu Prime Air Amazonu, przez np. obsługę klientów w barze (robot Yura wymyślony przez studenta jednej z kijowskich uczelni, pilotowany automatycznie za pomocą smartfona) aż po wykonywanie muzyki na standardowych lub nieco tylko dostosowanych instrumentach (zestaw dronów firmy KMel Robotics, wspartej przez koncerny Lockheed Martin oraz Intel).
Nawet jeśli takie przypadki wydają się dziś rozrywkami zapaleńców, w ciągu kilku raptem lat mogłyby się stać codziennością. Taki scenariusz obstawiają rynkowi analitycy – według Business Insider Intelligence należy oczekiwać, że do 2020 r. rynek dronów o zastosowaniu cywilnym i komercyjnym będzie rósł w tempie 19 proc. rocznie – innymi słowy podwoi się w tym okresie (podczas gdy dominujących dotychczas na tym rynku UAV o zastosowaniu wojskowym będzie przybywać w 5-procentowym tempie). Jeszcze odważniejszą wizję prezentuje firma badawcza MarketsandMarkets: według niej rynek dronów komercyjnych, wart w 2014 r. 15,22 mln dol., rozrośnie się do 2020 r. do wielkości 1,27 mld dol.
I konsumenci najwyraźniej zaczynają się już z tą wizją oswajać. Opublikowane kilka dni temu wyniki sondażu przeprowadzonego wśród Amerykanów przez agencję Walker Sands świadczą o tym, że dwie trzecie ankietowanych spodziewa się, iż w ciągu najbliższych pięciu lat zakupy zaczną przylatywać pod ich drzwi. Co więcej, 80 proc. osób uznało, że woli mieć do czynienia z dronem niż z kurierem, o ile zamówiony towar trafiłby do ich rąk w ciągu godziny od złożenia zamówienia. Ba, 48 proc. jest skłonne płacić za taką opcję więcej niż 5 dol., a jedynie 23 proc. nie chciało do takiego interesu dokładać więcej niż do tej pory. Tylko co ósmy z zapytanych stwierdził, że nie ufa – i nie zaufa – dronom.
Być może zatem, po rewolucji, jaką w naszym codziennym życiu dokonały urządzenia mobilne, czas na atak dronów. Do wszystkiego przecież można się przyzwyczaić – pierwszy samochód pułapka eksplodował już w 1920 roku, tuż pod siedzibą banku J.P. Morgan and Company – i jakoś nie zablokowało to rozwoju motoryzacji. Modelarstwo też nie jest wynalazkiem ostatnich kilku lat, wcześniej czy później więc przyjdzie nam żyć z dronami.
O wypadkach z udziałem dronów Amerykanie słyszą już niemal na co dzień. Pod koniec stycznia dron wbił się w dach domu w Grayling w Michigan. Dzień wcześniej wylądował na trawniku Białego Domu. W listopadzie dron zwalił się na głowę przechodnia obok stadionu w Tuscaloosa w Alabamie, a w lipcu wleciał w tłum widzów pokazu ogni sztucznych