Jeszcze dwa miesiące temu powiedziałabym, że nie widzę na to politycznej szansy, realnego politycznego zainteresowania i zrozumienia potrzeby wprowadzenia podatku cyfrowego. Ale zmiany, które zachodzą i w polityce międzynarodowej, i w Polsce – zmiany w społecznym zrozumieniu tego, z czym się mierzymy, jeżeli chodzi o globalne korporacje cyfrowe, w postrzeganiu wpływu technologii na nasze życie – to wszystko powoduje, że ten temat w Polsce wrócił. Niemrawo i nie z tego ministerstwa, które podatkami zarządza, ale jednak wrócił. I padł na bardziej podatny grunt, niżbym się spodziewała.
Ze względu na dojście do władzy Donalda Trumpa i jego ścisłe związki z korporacjami cyfrowymi. Środowisko technologiczne wspierało go w czasie kampanii, a po wyborze te korporacje już ewidentnie utworzyły z nim wspólny front. To rozbudziło i w Polsce, i w całej Europie myślenie o naszych szansach, naszych możliwościach i potrzebach w kontekście suwerenności technologicznej.
Skoro Donald Trump używa argumentów związanych z cłami – wskazując na nierównowagę wymiany handlowej z Europą, która więcej sprzedaje USA, niż od nich kupuje – to i Europa zaczęła patrzeć na rachunek ekonomiczny. A w usługach cyfrowych Stary Kontynent ma blisko 160 mld euro deficytu w wymianie ze Stanami Zjednoczonymi. W tym sektorze jesteśmy rynkiem zbytu, w większości dla korporacji amerykańskich, ale także chińskich.
Nie tylko. Jesteśmy produktem, którym się handluje, i odbiorcą, któremu się sprzedaje.
Skoro więc te firmy czerpią tak duże zyski z europejskich, w tym i z polskich konsumentów, że w wymianie z nimi mamy deficyt, to naturalną odpowiedzią z naszej strony jest opodatkowanie ich usług.
Korporacje cyfrowe sprzedają na rynki Unii Europejskiej w tak masowej skali, że podatki krajowe – jak u nas CIT – nie pokrywają tego rachunku w ramach sprawiedliwości społeczno-ekonomicznej.
Oczywiście, bo podatek cyfrowy naruszałby ich interesy nie tylko w postaci konkretnego obciążenia finansowego, ale także jest sygnałem dla podobnych regulacji na kolejnych rynkach. Dlatego wprowadzenie podatku cyfrowego w Polsce na pewno będzie bardzo trudne. Od lat trwa kampania zniechęcająca do tego pomysłu. Pada w niej m.in. argument, że podatku nie powinna wprowadzać Polska, tylko Unia, a najlepiej OECD. A co się stało z reformą podatkową OECD po kilku latach prac? Nie ma jej, konkretni gracze ją blokują – najmocniej Stany Zjednoczone, które w końcu w ogóle się wycofały.
Gdy pomysł z OECD szedł jak krew z nosa, Unia Europejska pod wpływem Komisji Europejskiej zaczęła pracować nad własnym mechanizmem, przy czym oczywiście podatki nie leżą w gestii Parlamentu Europejskiego i Unii – to może być tylko sugestia dla państw członkowskich. W efekcie kilka państw podatek wdrożyło. Między innymi Austria i Francja, a także Wielka Brytania tuż przed brexitem. Pracowała na tym również Polska. Premier Morawiecki w 2019 r. oficjalnie to ogłaszał. Z podatku cyfrowego miała być finansowana m.in. słynna „piątka Kaczyńskiego”. Miało to więc być rozwiązanie polityczne, ekonomiczne i budżetowe. Aż przyjechał do Polski wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Mike Pence i ogłosił, że podatku nie będzie.
On to de facto ogłosił, bo opinia publiczna nie wiedziała, że rezygnujemy z podatku. Urzędnicy Ministerstwa Finansów, z którym wtedy rozmawiałam, też dowiedzieli się z konferencji prasowej.
Myślę, że raczej wielkie korporacje cyfrowe chcą, żebyśmy tak uważali. Żebyśmy utożsamiali dobre relacje z nimi z dobrymi relacjami ze Stanami Zjednoczonymi. A wcale nie jest to niepodważalna zasada. Silne państwo wie, jakie są cele jego polityki i jakie są potrzeby, nie musi chodzić na pasku kilku korporacji, które mu wmawiają, że dobre relacje z Białym Domem załatwia się za ich pośrednictwem albo przynajmniej przy ich wsparciu. Siłę naszego państwa możemy oceniać właśnie po umiejętności prowadzenia propolskich relacji z takimi firmami. Niestety, polskim politykom od lat pasowało bratanie się z korporacjami. To jest w ich oczach jednoznaczna sytuacja win-win: my wam i wy nam coś. Obydwie strony wygrywają.
Myślę, że pojedynczy politycy mogli coś w tym układzie dostawać. Nie korupcyjnie, ale mogli zyskiwać wizerunkowo. Za czasów premiera Morawieckiego polski rząd miał bardzo zły wizerunek na Zachodzie, a tu proszę bardzo: do Polski przyjeżdżają prezesi największych firm amerykańskich. Takich fajnych, nowoczesnych, innowacyjnych. A my jesteśmy z nimi po imieniu. I obiecują nam inwestycje. To dawało sygnał, że wcale nie mamy tak złej opinii, że Polska wciąż jest postrzegana jako nowoczesne państwo i tylko Unia miała z nami jakieś politycznie umocowane problemy. Takich korzyści wizerunkowych chciałoby wielu polityków na całym świecie. Amerykańskich też. Przecież szefowie big techów są niczym współcześni rockmeni. Bycie blisko nich dodaje kilka punktów do popularności.
W Polsce dodatkowo silnie działa taka narracja na wujka z Ameryki, który przywiezie prezent, czyli inwestycję. Jaką? Jakąś, nie ma co za bardzo wnikać, ale na pewno będą miejsca pracy. Dla kogo? Dla magazynierów, ale kto by za bardzo drążył i sprawdzał, czy to faktycznie aż tak ogromna korzyść dla Polski. Tak było, gdy przyjeżdżał Jeff Bezos z Amazona, Sundar Pichai z Google’a czy Brad Smith z Microsoftu.
Cała ta wizyta, to, jak bardzo była nietransparentna, jest jednym z najmocniejszych przykładów na to, jak polski rząd za czasów PiS był przychylny big techom. Oficjalnym efektem tej wizyty były komunikaty, że Netflix będzie kręcił w Polsce seriale. Zaczęły się zachwyty, jaka to będzie inwestycja, duży zastrzyk dla polskiej kinematografii. Zupełnie jakby wcześniej nikt w Polsce nie zamawiał seriali. Tyle że ich od lat powstaje po 20–30 rocznie za pieniądze zarówno publiczne, jak i prywatne. Oczywiście kilka kolejnych jest dodatkowym impulsem dla branży filmowej, ale po protestach filmowców, jakie wybuchły w obronie prawa do tantiem także od serwisów strea mingowych, było widać, że to nie są takie korzyści finansowe, jak się mogło wydawać. Na pracy dla Netflixa najlepiej zarabiają ekipy techniczne – operatorzy, dźwiękowcy. Ich stawki poszły w górę, bo jest ich ograniczona liczba. Są jednostki, które mają z Netflixem świetne relacje, ale sukces tych wąskich grup nie przekłada się na żaden wielki skok rozwojowy całej branży. Nie ma więc powodu, by tak bezrefleksyjnie, bez sprawdzenia szczegółów zachwycać inwestycjami cyfrowych korporacji. To normalne, że te firmy inwestują na różnych rynkach, bo to jest im niezbędne do sprzedaży produktów i usług. Nie robią tego dla Polski. One inwestują w siebie. Jeśli Microsoft robi gdzieś w naszym kraju centrum danych, to jaki Polska ma z tego zysk?
Gminy zapewne mają zyski z podatków i z wynajmu czy sprzedaży gruntów, ale pracę znajduje tam dosłownie parę osób, do ochrony i pilnowania, żeby nie było przerw w zasilaniu. Przy budowie zarobią być może lokalne firmy albo globalni duzi deweloperzy. I tyle. Nie jest to inwestycja, która podniesie poziom życia w gminie. A za przechowywanie tam danych polscy klienci i tak będą płacić.
Tak, zamiast nich powinny wybrzmieć pytania. Ile energii to centrum będzie używało? Jak wpłynie na wysokość wód gruntowych w okolicy? Choćby na Mazowszu, gdzie centra takie w Polsce najczęściej powstają? Nie zadajemy tych pytań, bo słyszymy bajkę, że jak będzie inwestycja, to będziemy bardziej rozwojowi, bogatsi, innowacyjni.
Inwestycje korporacji nie są niczym złym, ale niech faktycznie przynoszą korzyści również ekosystemowi społecznemu – lokalnemu i państwowemu. A jeżeli – tak jak teraz – generują koszty środowiskowe i drenaż mózgów, to właśnie rolą podatku cyfrowego powinno być, żeby ten rachunek wyrównać. Skoro firmy technologiczne mówią, że chcą inwestować w Polsce, to powinny same chcieć podatku cyfrowego. Oddałyby społeczności, z której czerpią korzyści, należną jej część. Pokazałyby w ten sposób, że rzeczywiście zależy im na polskim rynku, że chcą, żeby był mocniejszy, a ludzie bogatsi, żyjący w lepszych warunkach i lepiej wykształceni. Podatek to nie jest kara, tylko element umowy społecznej. Korzystasz z państwa i zwracasz coś do puli, żeby znowu móc korzystać. Nie tylko bezpośrednio. Uwierzę, że big techy naprawdę chcą inwestować w Polsce, kiedy któryś z nich powie, że chce być opodatkowany cyfrowo. To będzie dowód, że gramy do jednej bramki. Tym bardziej że padają naprawdę umiarkowane propozycje, czyli 3–5 proc. To nie są zaporowe stawki, które ograniczą możliwości rozwoju.
Liczę, że może kilku polityków to przeczyta i zacznie bardziej krytycznie podchodzić do tego otoczenia narracyjno-lobbingowego. Że zaczną sami szukać dziur w mitach, jakimi są karmieni. Na przykład tym, że podatek cyfrowy zostanie przerzucony na klienta.
Żeby go rozbroić, trzeba zrozumieć naturę tych firm. One nie działają na jednym rynku krajowym, one działają globalnie. Nie tworzą cennika dla Polski, ale na całe regiony takie jak EMEA (Europa, Bliski Wschód i Afryka). Zanim w 2020 r. wprowadzono u nas 1,5-proc. opłatę audiowizualną zwaną potocznie podatkiem od Netflixa, też krążyły opowieści, jak to konsument na tym ucierpi. Wszyscy się bulwersowali, że subskrypcje zdrożeją. I co? Jakoś nie doszło do katastrofy. Podwyżki odczuliśmy dopiero parę lat później, kiedy Netflix zaczął walczyć ze współdzieleniem kont.
Akcja zawsze wywołuje reakcję, ale moim zdaniem reakcja na podatek będzie bardziej polityczna niż biznesowa. Z naszej strony powinno być więcej odwagi. Nie chodzi o czcze gadanie o wstawaniu z kolan, tylko o odwagę realizacji celów, które nam służą. Jesteśmy państwem dosyć dużym, dosyć bogatym w sensie zamożności społecznej, z dużymi ambicjami, więc realizujmy te ambicje!
To jest bardzo skomplikowana sytuacja, w której trudno o jednoznaczne wskazanie winnych. Jeden z rozdziałów mojej książki dotyczy innowacji i patentowania. Przekopywałam się przez tony strasznie nudnych i trudnych amerykańskich pism patentowych, żeby zrozumieć system, którego poziom skomplikowania sprawia, że bez dużych nakładów nie da się w nim funkcjonować. To nie jest tak, że naukowcy i wynalazcy przegrywają z big techami, bo są nieudacznikami. Ich po prostu nie stać na wieloletnie procesowanie się o patenty z korporacjami zatrudniającymi zastępy prawników. I tę nierównowagę sił widać wszędzie. Między innymi w lobbingu.
Przy czym dla big techów nie są to duże kwoty, ale już one wystarczają, żeby zdobyć potężne przewagi. Pewien europejski wydawca od początku ubiegłego roku bezskutecznie próbuje zatrudnić lobbystę w Brukseli, bo co jakiegoś znajdzie, to big tech go podkupuje.
Nie. Jest w jeszcze gorszej pozycji, bo nie ma ochrony wynikającej z przepisów, jakie obowiązują w Unii Europejskiej. Nie kolonizują nas dziś państwa, tylko korporacje. Kolonizowanym też nie jest Polska, tylko polski użytkownik, podobnie jak amerykański, niemiecki, francuski...
Moim zdaniem tak. Wspiera silniejszych przeciwko słabszym, czyli tym, których rząd powinien bronić. Ale i w Stanach jest coraz silniejsze poczucie konieczności odzyskania sprawstwa po stronie państwa i ochrony obywateli. Tym przecież są kolejne procesy wytaczane przez amerykański Departament Sprawiedliwości i Federalną Komisję Handlu, które ciągają te firmy po sądach i wytaczają im procesy antymonopolowe. I zaczynają wygrywać.
To nie będzie takie proste. W Stanach Zjednoczonych króluje filozofia praw wskazująca, że przy rozbijaniu monopolu nie chodzi o to, żeby firmę zniszczyć, tylko żeby ją powstrzymać, tak by inne firmy miały szansę na rozwój. Po to są procesy antymonopolowe, żeby mogło dochodzić do swobodnej gry rynkowej, a w efekcie powstawały kolejne innowacje, dzięki czemu konsument – obywatel ma mieć większy wybór i lepsze produkty. Taka filozofia była widoczna w latach 60. i 70. XX w. w procesie przeciwko IBM. Regulatorzy nie rozbili go, ale tak postraszyli i ograniczyli jego wpływy, że na rynku hardware’u mógł wyrosnąć Microsoft. Po latach to ta firma trafiła na celownik urzędników i to przeciwko niej toczył się ogromny proces antymonopolowy. Ale nie rozbito Microsoftu, tylko ograniczono go na tyle, że mógł powstać software w postaci Google’a.
To prawda, w 2000 r. nikt nie mówił o Microsofcie, że jest big techem. Ani o korporacjach, które dominowały przed nim, choć były ogromne. Dzisiaj mierzymy się z firmami, których siła wynika nie tylko z kapitału, nie tylko z tego, że zatrudniają bardzo wpływowych ludzi, więc mają dobre otoczenie polityczne, lecz także z tego, że np. Facebook ma ponad 3 mld użytkowników, z Google’a korzysta prawie 5 mld ludzi, a z usług Microsoftu kolejne 1,5 mld. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy ich obywatelami.
To było okropne. Nie polecam. Ale nie chodzi o to, żebyśmy się teraz odcięli od technologii albo samobiczowali, że jesteśmy kolaborantami, bo ich używamy. Pedagogika wstydu to najgorsze, co możemy sobie zrobić. Takie „moja wina, bo jestem na Facebooku, twoja wina, bo masz konto na LinkedInie” jest kontrproduktywne. Korzystać z usług big techów czy nie – to nie jest taki wolny wybór. Bo alternatywy bywają niezadowalające albo wcale ich nie ma. Zresztą dlaczego mamy rezygnować? Ja chcę korzystać z usług big techów. Chcę też, żeby były dobre i coraz lepsze. Chcę, żeby traktowały mnie i moje państwo po partnersku. Nie jestem ich wrogiem. Uważam, że Google zrobił na świecie dużo dobrych rzeczy.
Oczywiście przede wszystkim wprowadził pierwszą tak popularną wyszukiwarkę, która zupełnie zmieniła funkcjonowanie internetu. Przed nim był taki bałagan, że nie dało się niczego znaleźć. Opracował jakże przydatne Mapy Google, które naprawdę zmieniły nasz sposób poruszania się i podróżowania. Ale mógłby postępować sprawiedliwiej. Mógłby się podzielić korzyściami, jakie przynosi mu wyszukiwarka, z tymi, którzy tworzą treści. To mu się w ostatecznym rachunku społeczno-ekonomicznym zwróci.
Pozornie. To jest krótkowzroczna polityka.
Czas, żeby te firmy zrozumiały, że są elementem globalnego systemu społeczno-politycznego, i zaczęły nas traktować poważnie. Technologie to tylko narzędzie. Tak naprawdę internet i cała cyfryzacja składają się z ludzi. To w nas jest siła. Widzieliśmy już w przeszłości, że dopóty bogowie są silni, dopóki ludzie się do nich modlą. Więc przestańmy się modlić. Czas działać!
Powinniśmy proaktywnie podchodzić do cyfrowej rzeczywistości. Na przykład rodzice mogą zwracać uwagę, z jakich urządzeń, jakiego oprogramowania, jakich usług korzystają dzieci w szkole, i pytać, dlaczego z tych, a nie innych. Wyborcy mogą rozliczać polityków z działań związanych z technologiami. Sprawdzać, czy wiedzą, co się kryje za szumnie ogłaszanymi inwestycjami. Państwo regularnie nas zawodzi pod względem transparentności i kontroli działań polityków, więc tym bardziej nie mam zaufania do tego, co się dzieje, gdy politycy padają w objęcia ludzi big techów. Społeczeństwo ma do odegrania ważną rolę, żeby wymóc na klasie politycznej pełną transparentność. Żeby informacji o tym, kto się z kim spotkał i o czym rozmawiał, nie trzeba było zdobywać w długich bojach.
Ale wybory mamy niemalże co roku! I co więcej, polityka dzieje się nie tylko na rządowych szczytach. Nie mniej ważna jest w samorządach. Będąc proaktywnym, naprawdę można coś zdziałać. Mieszkańcy Michałowic, które opisuję w książce, wywołali taką burzę w sprawie planowanego u nich centrum danych, że wójt gminy w końcu zażądał od inwestora przygotowania raportu oddziaływania środowiskowego. Bez tego inwestycja nie ruszy, a z tą analizą będzie można pełniej ocenić koszty i zyski. A więc można się postawić.
Jesteśmy dojrzałym społeczeństwem, nie musimy przyjmować wszystkiego, co nam narzucają korporacje. Mamy prawo i obowiązek kwestionować te ich „boskie prawa”, zadawać pytania i domagać się lepszego traktowania. Więc działajmy, zanim będzie za późno. Aż doczekamy dnia, gdy big techy zrozumieją, że podatek cyfrowy jest dla nich dobry. Wtedy pierwsza będę o tym wszędzie mówiła i pisała. ©Ⓟ