Ktoś podliczył, że średnio sprawdzamy powiadomienia na smartfonie ponad 100 razy dziennie. Ja tej statystyki na pewno nie zaniżam.
Ktoś podliczył, że średnio sprawdzamy powiadomienia na smartfonie ponad 100 razy dziennie. Ja tej statystyki na pewno nie zaniżam.
Pisząc to wprowadzenie, odruchowo sprawdziłam, czy nie przekroczyło 140 znaków, a więc czy nadaje się na Twittera. Trudno o bardziej czytelny sygnał, że warto się zastanowić nad tym, czy smartfon, internet i media społecznościowe za bardzo mnie do siebie nie przywiązały.
„Przez najbliższe dwa tygodnie nie dzwońcie, nie piszcie, bo i tak nie odbiorę i nie odpiszę. Nie mam co odstawiać redbulla i papierosa nie muszę gasić, ale za to zostawiam komórkę, kompa i wybywam” – zawiadomiłam znajomych na Facebooku i Twitterze. W pracy zapowiedziałam, że tym razem podczas urlopu nie ma sensu do mnie dzwonić. Mam mocne postanowienie zerwania z siecią. By w końcu odpocząć. Zanim jednak wyszłam z domu, sprawdziłam jeszcze, czy mam polubienia i retweety na ostatnie wpisy. Uff, są.
Niestety, na pierwszy dzień e-odwyku wybrałam nie najlepszy moment. Był 11 listopada i aż świerzbiły mnie ręce, by na Twitterze napisać, co myślę o patriotach rozbijających się po Warszawie. Ciężko było, a ręce nieświadomie sięgały do torebki w poszukiwaniu płaskiego ekraniku. Szczególnie że ciągle wydawało mi się, że coś tam jednak zawibrowało i zawiadomiło o e-mejlu czy komentarzu na FB.
Czułam te wibracje, choć doskonale wiedziałam, że to złudzenie. To zjawisko na tyle powszechne, że naukowcy nazwali je syndromem fantomowych wibracji (HPVS). Po raz pierwszy opisano je w 2010 r. w Stanach Zjednoczonych, a pionierskie badania przeprowadziło na swoich pracownikach Baystate Medical Center w zachodnim Massachusetts: okazało się, że dwie trzecie badanych doświadcza złudzenia wibracji telefonu.
I choć do tej pory nie wyjaśniono dokładnie przyczyn HPVS, ogólne uzasadnienie było jasne niemal od początku: mózg użytkownika smartfona poddany ciągłym bodźcom zaczyna błędnie interpretować niektóre aktywności neuronów, przekształcając je w odczuwanie wibracji, mimo że tak naprawdę one nie występują. Syndrom fantomowych wibracji może również być efektem działania neuronów lustrzanych uaktywniających się podczas obserwacji zachowań innych ludzi – czyli kiedy widzimy, że ktoś sięga po komórkę, często automatycznie sięgamy po własną.
Po pierwszym dniu nadzwyczaj lekko przyszło mi odstawienie Facebooka, Twittera, Instagramu, prywatnej poczty, a nawet serwisów informacyjnych. Gazet nie odstawiłam, ale brałam do rąk tylko papierowe. Nagle okazało się, że mogę je od deski do deski przeczytać, choć od dawna w większości przypadków kończyło się na wprowadzeniach.
Pierwsze załamanie przyszło szóstego dnia. CBA zatrzymało kilkanaście osób w związku z podejrzeniami o korupcję przy przetargach, a premier Tusk miał przedstawić zmiany w rządzie. Odpaliłam nie tylko serwisy informacyjne, lecz także FB i Twittera. Na tym ostatnim poskarżyłam się, że nie udało mi się na e-odwyku wytrzymać. Pocieszenie i dobre rady przyszły bardzo szybko. Jeden z twitterowych znajomych przypomniał też słynny eksperyment Paula Millera, dziennikarza amerykańskiego portalu The Verge. W 2012 r. Miller miał 26 lat i pisał tak: „Czułem się wypalony. Chciałem wyłamać się z tego nowoczesnego życia, w którym jak chomik kręciłem się w kółko między kontem poczty elektronicznej a ciągłą powodzią informacji z internetu, które pozbawiały mnie zdrowia psychicznego”. I na okrągły rok postanowił zerwać z siecią.
Na początku szło mu świetnie. Zaczął czytać grecką klasykę, napisał prawie pół powieści, a dzięki ćwiczeniom schudł 7 kg i ciągle zbierał pochwały za to, jak świetnie wygląda. Zamiast zalewu e-mejli dostawał od czytelników papierowe listy. Bajka zaczęła się jednak sypać po kilku miesiącach. Najpierw odkrył, że odpowiadanie na tradycyjną korespondencję jest trudniejsze i bardziej czasochłonne niż na e-mejle. Zaczął więc tego unikać. Potem okazało się, że zachwyt rowerem i frisbee opadły, a ulubioną aktywnością stały się gry i picie kawy. Rodzice Millera, by sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku, wysyłali do jego mieszkania na zwiady siostrę, bo przecież nie dało się tego już skontrolować na Facebooku.
Pierwszy artykuł, który opublikował po rocznej e-abstynencji, zaczął od wyznania: „Myliłem się. Rok temu opuściłem internet. Myślałem, że sieć czyni mnie bezproduktywnym. Dziś powinienem powiedzieć wam, w jaki sposób to rozwiązało moje problemy. Zamiast tego jest ósma wieczorem, a ja się właśnie obudziłem”.
Przykład Millera ostudził mój zapał. Skoro dzieją się tak interesujące rzeczy w polityce, dlaczego o nich nie poczytać? A skoro mam chwilę wolnego – choćby i na urlopie – dlaczego nie wysłać do redakcji e-mejla z tematami tekstów, które chcę napisać po powrocie?
Zaczął się, jakbym nie była na urlopie. Prasówka, poczta (prywatna, ale warto ją przejrzeć), serwisy, Twitter. I spóźniłam się na hotelowe śniadanie, bo przecież ktoś coś napisał i musiałam odpisać. A nawet jeszcze nie zdążyłam odpisać na wiadomości na Facebooku. O nie, znowu to samo!
To samo, czyli FOMO (fear of missing out). Strach przed tym, że coś ważnego mnie ominie. To nie pracoholizm ani internetoholizm. Bo FOMO dotyczy tak sfery zawodowej, jak i prywatnej. Objawy: zwiększony odczuwany stres, podenerwowanie, podirytowanie, brak koncentracji, rozproszona uwaga, poczucie przytłoczenia wielością bodźców. I to niekoniecznie tylko tych zawodowych, równie dobrze może być to przekonanie, że ominie nas coś ważnego na stopie towarzyskiej, że nie zrozumie się nowego mema, że wypadnie się z obiegu informacji o znajomych. Objawy: człowiek żyjący non stop online kompulsywnie, kierując się wewnętrznym przymusem, wpada do sieci, często kosztem zaniedbywania obowiązków w pracy czy zwykłego odpoczynku.
Z opisu wszystko dokładnie się zgadza z moim stanem. Ale robię jeszcze krótki test dostępny na stronie doktora Andrew K. Przybylskiego, socjologa z Oksfordu, który jako jeden z pierwszych naukowców opisał FOMO. W teście pojawiają się pytania nie tylko o liczbę serwisów społecznościowych, z których korzystam, lecz także o to, jak często zaglądam do nich na kwadrans przed pójściem spać i w ciągu kwadransa po przebudzeniu. Czy ważne jest dla mnie zrozumienie żartów, którymi posługują się moi znajomi? Czy mam potrzebę dzielenia się ciekawymi przeżyciami z innymi oraz czy podczas wyjazdu na wakacje wciąż kontroluję, co dzieje się u znajomych? Wynik: mam FOMO, i to silniejsze niż u dwóch trzecich internautów, którzy poddali się temu badaniu.
Do badań nad FOMO Przybylskiego zainspirował tekst w „New York Timesie” z 2011 r. Autorka opisała w nim, jak próbowała spędzić popołudnie ze znajomymi, którzy przez cały czas tweetowali, wrzucali zdjęcia na Instagram i oznaczali się na Facebooku. Najpierw Przybylski ze współpracownikami określili, jak zmierzyć FOMO, następnie przygotowali 32 pytania i zbadali 672 mężczyzn i 341 kobiet, w większości z USA i Indii. Następnie zawęzili test do 10 pytań i zaczęli szersze badania już na internautach z całego świata. Dzięki temu opracowali skalę przywiązania do informacji i bodźców. Na jej podstawie przeprowadzili obejmujące ponad 2 tys. Brytyjczyków badania nad syndromem uzależnienia od cyfrowych bodźców.
Wnioski wcale nie były jednoznaczne. Owszem, wynikało z nich, że FOMO rozbija naszą zdolność koncentracji i sprawia, że nigdy nie jesteśmy do końca zaspokojeni w odbiorze informacji. Ale wciąż nie wiadomo, czy to częste korzystanie z mediów społecznościowych wywołuje FOMO, czy FOMO i przywiązanie do mediów społecznościowych są odbiciem innych problemów osobowościowych. Jedno było jednak jasne: – Skala zjawiska jest coraz większa – mówi nam dr Przybylski.
Z jego badań wynika, że cechy cyfrowego ADHD ma 40 proc. dorosłych brytyjskich internautów. – Strach przed tym, że coś nas ominie, niewątpliwie jest powiązany z rozwojem mediów społecznościowych i technologii mobilnych, ale także z przekonaniem, że świat oferuje tak wiele różnych wyzwań, interesujących wydarzeń, że coraz trudniej jest w nich przebierać. Nasze badania pokazują, że najbardziej narażeni na ten syndrom są młodzi mężczyźni – dodaje Przybylski. I mówi, że na szczęście w jego przypadku praca naukowa jest tak zajmująca, że on sam i jego koledzy nie mają czasu na FOMO. – Tego syndromu można bardzo łatwo się nabawić, a już znacznie trudniej jest się z niego wyleczyć. A to dlatego, że to mieszanina bardzo negatywnych, ale też bardzo pozytywnych emocji – tłumaczy.
I ma rację. Negatywne emocje łatwo wykluczyć, kiedy dzwoniący telefon nie męczy już przez całą dobę. Za to brakuje tych pozytywnych. Przydałby się czasem sygnał, że ktoś polubił zdjęcie lub retweetował wpis. Mimo to podczas reszty urlopu całkiem odpuszczam sobie portale społecznościowe i pocztę. Po powrocie zerkam na smartfona: 141 nieodebranych połączeń, 72 SMS-y, blisko 400 e-mejli na firmowej skrzynce i ponad 50 prywatnych wiadomości na FB, Twitterze i Hangoucie. I wtedy już na sto procent wiem, że decyzja, by wyjechać ze starą komórką, której numeru nie znał prawie nikt, była świetnym pomysłem.
– Coraz więcej ludzi będzie się decydowało właśnie na taki odpoczynek. Jeszcze niedawno szkolenia z zarządzania narzędziami w pracy biurowej skupiały się na tym, jak obsługiwać Outlooka. Dziś trzeba się uczyć, czy być cały czas dostępnym na Facebooku, czy wyłączać czat na czas pracy, czy pocztę ściągać co chwilę, czy tylko kilka razy dziennie, czy odbierać telefon po godzinach pracy. Życie prywatne w internecie miesza się z zawodowym i rzeczywiście łatwo wpaść w wir bodźców, które mogą być przytłaczające – tłumaczy dr Jan Zając, psycholog nowych mediów, jeden z twórców aplikacji Sotrender do monitorowania aktywności na mediach społecznościowych. – Media społecznościowe są ogromnym ułatwieniem, skracają dystans między ludźmi, pozwalają szybciej zdobyć informacje, ale równocześnie mogą być poważnym obciążeniem. Wciąż do końca nie wiadomo, czy internet nas ogłupia, czy przeciwnie – dodaje dr Zając.
Bo internet wywołuje nie tylko FOMO czy HPVS, lecz i inne zaburzenia: DA (disconnectivity anxiety) – lęk przed odłączeniem od sieci czy nomofobię (no mobile phone phobia) – strach przed pozostaniem bez telefonu komórkowego. Może te nazwy wzbudzają ironiczny uśmieszek, ale... Ile razy wracaliście do domu, gdy zapomnieliście zabrać ze sobą komórkę, lub panicznie poszukiwaliście ładowarki, gdy w waszym smartfonie zaczęła padać bateria? Z badań przeprowadzonych w ubiegłym roku wynika, że 51 proc. osób urodzonych w latach 80. i później odczuwa lęk, jeśli nie może od razu przeczytać odebranego SMS-a, a co trzecia stresuje się, gdy nie może się zalogować na portale społecznościowe.
– Najpoważniejszy problem, który powiązany jest z FOMO, to prokrastynacja, czyli patologiczna tendencja do odkładania rzeczy na później. To w teorii psychologicznej nic nowego, ale w świecie cyfrowym wygląda zupełnie inaczej – tłumaczy Zając. – Niby pracujemy, ale cały czas sprawdzamy pocztę, powiadomienia w mediach społecznościowych, oglądamy nowe memy czy popularne filmiki. I zadanie pozostaje niewykonane – dodaje.
Amerykańscy naukowcy kilka miesięcy temu postanowili zbadać, czy FOMO rzeczywiście wpływa na produktywność. Okazało się, że w ocenie pracodawców – 1,4 tys. dyrektorów technicznych w największych firmach USA – wpływa, i to bardzo. Tak bardzo, że tylko co dziesiąty z nich pozwolił podwładnym na pełen dostęp do mediów społecznościowych w pracy. Według Robert Half Technology (amerykańskiej firmy z branży IT) to właśnie z tego powodu aż 54 proc. firm blokuje dostęp do tych portali swoim pracownikom, a nie z obaw przed wyciekiem danych czy cyberatakami. – Tyle że to nie jest wcale dobra metoda. Po pierwsze ludzie i tak mogą z nich korzystać na swoich komórkach czy tabletach, po drugie blokuje im się też możliwość do tych pozytywnych bodźców, czyli choćby szybszego dostępu do informacji – tłumaczy dr Zając i dodaje, że z FOMO nie da się zawalczyć instytucjonalnie. Każdy musi wypracować własne metody ograniczania tego syndromu.
Zgodnie z radą Jana Zająca zamiast zacząć pisać ten tekst już wieczorem (i przy okazji zerkać co chwilę na serwisy społecznościowe), wychodzę na spotkanie ze znajomymi. Następnego dnia rano nie włączam Facebooka, nie popisuję się erudycją na Twitterze, nie sprawdzam firmowej poczty, tylko skupiam się na jednym zadaniu. Tekst powstaje w trzy godziny.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama