Do tej pory dominowało przekonanie, że internet jest dobrodziejstwem, które wyzwoli nas z problemów codzienności, zwiększy efektywność w pracy, poprawi jakość życia i relacje z bliskimi, pomoże stworzyć lepsze społeczeństwo, usprawnić administrację państwową i naprawić politykę. Kto z nas nie zna takich haseł, jak wolna kultura, otwarte oprogramowanie czy administracja 2.0?
Do tej pory dominowało przekonanie, że internet jest dobrodziejstwem, które wyzwoli nas z problemów codzienności, zwiększy efektywność w pracy, poprawi jakość życia i relacje z bliskimi, pomoże stworzyć lepsze społeczeństwo, usprawnić administrację państwową i naprawić politykę. Kto z nas nie zna takich haseł, jak wolna kultura, otwarte oprogramowanie czy administracja 2.0?
Ten, kto nie stosuje ich do opisu świata, uznawany jest za reprezentanta świata nierozumiejącego internetu i zalet wkraczania technologii w kolejne sfery naszego życia. Taka osoba nie ma racji z założenia. Po prostu. Jednak taki punkt widzenia przestaje dominować. Coraz więcej osób kwestionuje bezkrytyczne spojrzenie na internet, poddając pod rozwagę także ciemne strony postępu.
Snob i pseudointelektualista
Jimmy Wales, jedno z tych nazwisk w branży internetowej, którego nie wypada nie znać, napisał na Twitterze: „Przywalił ci, że jesteś pseudointelektualistą, bo nim jesteś. Jesteś też snobem, który nie osiągnął nic poza tekstami atakującymi tych, którzy coś osiągnęli”. W taki sposób twórca Wikipedii ujął się za swoim kolegą Timem O’Reillym, blogerem i przedsiębiorcą.
O’Reilly stał się bohaterem zjadliwego tekstu Evgeny’ego Morozova w magazynie „The Baffler”. „Ta niekończąca się bezsensowność debat na temat technologii ma jedną przyczynę, która nazywa się Tim O’Reilly” – napisał Morozov. I zarzucił internetowemu guru, że cały jego dorobek sprowadza się do wymyślania określeń, takich jak „sieć 2.0”, „administracja jako platforma” czy „architektura współudziału”, powtarzanych potem w mediach i będących hasłami wytrychami do opisu społeczeństwa, gospodarki, polityki, edukacji, służby zdrowia. W rzeczywistości – twierdzi Morozov – są tylko pustymi sloganami.
„Cieszę się, że zabolało” – odpowiedział Morozov na zaczepkę twórcy Wikipedii. Urodzony w 1986 r. w Soligorsku na Białorusi pisarz i publicysta, obecnie przebywający na stypendium w USA, znalazł się na cenzurowanym w branży technologicznej nie tylko za sprawą jednego tekstu o O’Reillym, lecz z powodu serii publikacji, w których rozdaje razy „internetowym mędrcom”. Jak Jeffowi Jarvisowi, blogerowi oraz profesorowi Uniwersytetu Columbia, który jest jednym z najbardziej znanych piewców Google’a, Facebooka czy Twittera. Morozov nazywa go głupkiem, m.in. z powodu piania banałów w stylu „najważniejszą lekcją mediów społecznościowych jest to, że ludzie wolą budować relacje z innymi ludźmi, a nie markami, robotami czy algorytmami”. – Czy rzeczywiście potrzebowaliśmy Twittera, by stwierdzić coś tak banalnego – ironizuje Morozov.
Jednak najwięcej zamieszania wywołała najnowsza książka Białorusina „To Save Everything, Click Here: The Folly of Technological Solutionism”. Rozdaje w niej razy większości wielkich świata internetu – na czele z Erikiem Schmidtem z Google’a i Jeffem Bezosem, twórcą Amazonu. Ale przede wszystkim poddaje w niej krytyce przekonanie, że nowe technologie mogą zbawić świat.
Nadgorliwość gorsza od...
Według publicysty nie ma czegoś takiego, jak internet przez duże I: sieć nie jest jednorodnym bytem mającym logikę działania i system wartości. To zbiór najprzeróżniejszych technologii z wykluczającymi się często celami. Z tego powodu dla Morozova nie ma też czegoś takiego jak wolny internet – to a propos stwierdzenia powtarzanego w mediach przy niemal każdej okazji, gdy pojawiają się inicjatywy, które mają tę rzekomą wolność ograniczać.
Wyznawców krytykowanego przez siebie porządku Morozov nazywa internetocentrystami. Ich myślenie najlepiej oddaje wypowiedź Erica Schmidta, wieloletniego prezesa Google’a: „Sieć będzie wszystkim, ale tym samym – niczym. Będzie jak elektryczność. Będziemy w stanie rozwiązać każdy problem tego świata”. Takie podejście do internetu prowadzi do solutonizmu (od słowa solution oznaczającego w języku angielskim rozwiązanie). To przekonanie, że większość niedociągnięć i błędów na tym świecie można naprawić nowszą wersją aplikacją, nowym algorytmem czy inteligentnymi technologiami.
Takie myślenie stoi za każdym nowym produktem. Weźmy ostatnie nowinki, jak: inteligentne sztućce – te z kolei mają poprawiać zwyczaje jedzeniowe (np. informując nas, że jemy za szybko); wyposażone w kamery oraz mające łączność z siecią pojemniki na śmieci – mają nagrywać przypadki, w których wyrzucamy nieposegregowane odpady i publikować filmiki w serwisach społecznościowych, by przez poczucie wstydu skłonić nas do poprawy zachowania.
Morozov sięgnął też po lansowaną w wielu krajach modę na szkolnictwo internetowe. Każdy, zapytany, co o tym sądzi, odpowie pozytywnie, jeśli nie entuzjastycznie. Nikt nikogo nie zmusza do takiej formy edukacji, zaś jej istnienie pozwala na zdobycie wykształcenia tym, którzy nie mogą tego zrobić w sposób tradycyjny. Publicysta potrafi znaleźć jednak punkt widzenia, który każe spojrzeć na problem z innej strony. Koncentrowanie się tylko na edukacji to pominięcie innej ważnej perspektywy. „Edukacja to nie tylko przekazywanie wiedzy. To także trening, jak używać informacji i pomysłów. Im więcej tych informacji przenosić się będzie z bibliotek na smartfony, tym taki trening będzie zanikał” – pisze. A to będzie tylko pogłębiać pauperyzację społeczeństwa.
Zdaniem Morozova myślenie, że technologia może uzdrowić wszystkie problemy tego świata, to naiwny idealizm albo – co gorsza – pożyteczny idiotyzm w służbie tych, którzy chcą na tym zarobić. Czyli korporacji. Biznes kieruje się chęcią zysku, a nie dobrem ogółu, tak więc będzie identyfikował problemy nie tam, gdzie rzeczywiście są, ale tam, gdzie można na ich rozwiązywaniu osiągnąć przyzwoitą stopę zwrotu. – Grozi to sytuacją, w której za prawdziwe problemy postrzegane będą tylko te, na które są możliwe do rozwiązania. Innych nikt nie będzie dostrzegał – twierdzi Morozow, ostrzegając, że to niebezpieczne, zwłaszcza tam, gdzie pojawia się pokusa, by komercyjne firmy przejmowały część funkcji zarezerwowanych dla państwa.
Jako przykład ślepej wiary w uzdrawianie świata Morozov wskazuje projekt, który ochrzczono mianem inteligentnej kuchni. Na każdych targach technologicznych, bez względu na producenta, można znaleźć lodówkę, która określa, jakie produkty się kończą i sama zamawia je w sklepie, czy kuchenkę mikrofalową, która wykrywa, jakie mięso do niej włożyliśmy i podsuwa gotowe przepisy.
Na pierwszy rzut oka to nic nadzwyczajnego, ale Morozov widzi w tym problem, bo myślenie wyłącznie kategoriami problem–rozwiązanie buduje przyzwyczajenie do szukania zawsze zwiększającego efektywność algorytmu. Tymczasem nie zawsze drobne błędy są złe, np. pomyłki i eksperymentowanie podczas gotowania są kluczem do rozwoju sztuki kulinarnej. Świat technologii chciałby tymczasem szefów kuchni zastąpić nigdy niemylącymi się robotami.
Podobnych przykładów banalnych innowacji grożących niebanalnymi konsekwencjami Morozov wskazuje znacznie więcej. Wyśmiewa inny modny obecnie trend, zwany gamifikacją, czyli przenoszeniem elementów rywalizacji znanych z gier komputerowych do świata rzeczywistego. Branża marketingowa stara się coraz częściej wykorzystywać ten mechanizm w kampaniach, nagradzając klientów za udział w konkretnym przedsięwzięciu i rywalizacji. „Jako osoba, która dorastała w ostatnich latach istnienia ZSRR, pamiętam upodobanie, jakie w stosunku do gamifikacji mieli sowieccy aparatczykowie: studenci zatrudniani byli przy wykopkach, a gdy brakowało motywacji, też przydzielano im na zachętę punkty lub specjalne znaczki”.
Krytycy sieci
Morozov nie jest pierwszym, który odważył się skrytykować ojców cyfrowej rewolucji. Dotychczas wśród najbardziej znanych można wymienić Nicholasa Carra, który zasłynął słynnym tekstem „Is Google making us stupid?” (Czy Google nas ogłupia?). Wbrew tytułowi traktował on giganta z Mountain View tylko jako symbol, a w rzeczywistości mówił o wpływie internetu na nasze mózgi. Carr przywołał badania, z których wynika, że sposób prezentacji informacji w sieci i przyswajania ich przez czytelników ma na nich ogłupiający wpływ. Czytając na ekranie, robimy to inaczej – mniej uważnie, nie zgłębiamy tematów, bo skaczemy po stronach co kilka sekund, generalnie zapamiętujemy mniej, zmniejsza się też nasza skłonność do refleksji. Carr rozwinął potem krytykę w książce zatytułowanej „The Shallows: What The Internet Is Doing To Our Brains” (Płycizny: jak internet zmienia nasze mózgi).
Z krytycznym spojrzeniem na internet można się spotkać także wśród ekonomistów. W wątpliwość podawana jest najczęściej teza, że sieć ma tylko pozytywny wpływ na gospodarkę. Owszem, zgadza się większość z nich, sieć tworzy nowe możliwości, poprawia pozycję konsumenta, daje mu większy wybór, obniża ceny, a przedsiębiorcom pozwala wyjść na podbój zagranicznych rynków. Na potwierdzenie tych tez powstają takie książki, jak choćby „Makers: The New Industrial Revolution” Chrisa Andersona, byłego naczelnego magazynu „Wired”, opowiadająca o tym, że jesteśmy u progu rewolucji bitów – dzięki sieci, trójwymiarowym drukarkom i niskim kosztom pracy przedsiębiorca z Pcimia Dolnego może z powodzeniem sprzedawać rozwiązania w Kalifornii, zamawiając uprzednio odpowiednią partię towaru w Chinach. Są jednak ekonomiści, którzy do tej beczki miodu dokładają łyżkę dziegciu. Owszem, internet skrócił dystans, przyśpieszył globalizację, ale przy okazji spowodował nieodwracalne zmiany. Tyler Cower, autor książki „The Great Stagnation”, twierdzi, że internet hamuje rozwój, bo cyfrowa ekonomia wcale nie tworzy tak wielu miejsc pracy, jak oczekiwano, zwłaszcza w rozwiniętych gospodarkach. A to dlatego, że dzięki sieci to, co kiedyś było płatne, dziś bardzo często jest darmowe, a nawet tam, gdzie wciąż nie jest, dotychczasowy model biznesowy przestał istnieć. Nowy, który pojawił się w jego miejsce, nie stworzył jednak tylu nowych miejsc pracy, by zastąpić utracone. Swoje trzy grosze dorzucają także Erik Brynjolfsson i Andrew McAfee, autorzy książki „Race Against the Machines”, zdaniem których internetowa rewolucja – jak żadna wcześniej – będzie miała ujemny bilans, jeśli chodzi o liczbę miejsc pracy, które zabrała w porównaniu z tymi, które pomogła wykreować.
W nurt ten wpisuje się także Ha-Joon Chang, ekonomista z brytyjskiego Uniwesytetu w Cambridge, który twierdzi, że z punktu widzenia historii innowacji oraz jej wkładu w rozwój gospodarczy świata internet wcale nie ma tak przełomowego znaczenia, jak zwykło się uważać. Jak powiedział w wywiadzie dla DGP, znacznie większe znaczenie dla postępu społecznego i gospodarczego miało choćby wynalezienie pralki. Dzięki temu kobiety przestały tracić czas na wielogodzinne pranie, a zamiast tego mogły zająć się czymś bardziej pożytecznym i twórczym, co przyczyniło się do ich emancypacji. W tym kontekście powtarzana niczym mantra teza, że internet to największa rewolucja ludzkości, wydaje się mocno na wyrost. Także w sferze samej komunikacji – choć niewątpliwie internet usprawnił ją w skali globalnej – zdaniem Ha–Joon Changa nie zrobił tak wiele jak telegraf. „W latach 90. XIX wieku przesłanie wiadomości przez Atlantyk trwało 8–9 dni. Telegraf umożliwił przekazanie informacji w ciągu 7–8 minut. 2,5 tys. razy szybciej. Jak na tym tle wygląda ten cudownie przełomowy internet? Dzięki niemu możemy wysłać dokument liczący 30 tys. słów w 10 sekund. Faks potrzebował na to 16 minut. To ledwie 100 razy szybciej. Więc gdzie ta rewolucja?” – mówił w wywiadzie dla DGP.
W odróżnieniu od poprzedników Morozov proponuje ujęcie filozoficzne i socjologiczne, które prowadzi do zadania pytania fundamentalnego: czy zachwyt nad technologią sprawił, że gotowi jesteśmy poświęcić dla niego całą swoją prywatność? Białorusin bierze za przykład Google’a, będącego symbolem internetowej rewolucji.
Jego apetyt jest nieposkromiony. Morozov przypomina wypowiedź Larry’ego Page’a, obecnego prezesa, który w 2004 r. powiedział, że ostatecznie wyszukiwanie „będzie wbudowane w ludzki mózg” w taki sposób, że „gdy o czymś pomyślimy, automatycznie dostaniemy tę informację”. W praktyce już teraz jest to możliwe dzięki noszonym z sobą smartfonom połączonym z internetem, dzięki którym w każdej chwili można skorzystać z Google’a. Czy to dobrze, czy źle – trudno powiedzieć, a Morozov nawet się na to nie sili. Zamiast tego zwraca uwagę na inny aspekt. Google, jak każda inna firma, wprowadza nowe rozwiązania, by na nich zarobić. Potrzebuje więc dostępu do naszych danych. Google zbiera je od dawna za pośrednictwem swoich serwisów – od YouTube, przez wyszukiwarkę, po pocztę Gmail. W ubiegłym roku dokonał jednak zmian w regulaminie, by mógł swobodniej korzystać z tych danych zgromadzonych w wielu miejscach. Spółka określa to działaniem w interesie użytkowników, którym łatwiej będzie dotrzeć do poszukiwanych informacji. Z czasem pozwoli na podstawie danych z poczty internetowej i kalendarza przewidzieć, co będziemy robić w przyszłości, bo taka jest funkcja nowej usługi o nazwie Google Now. Jeśli do tego dołoży się jeszcze będący obiektem zachwytów całego świata Google Glass – połączonych z internetem okularów – zmierzamy do sytuacji, w której ingerencja koncernu w życie każdego człowieka będzie coraz większa.
„Dla wielu brzmi to nęcąco. Możemy iść w tym kierunku, ale musimy pamiętać także o tym, by wiedzieć – dokładnie, a nie tylko ogólnie – co dzieje się z naszymi danymi, które udostępniamy Google’owi. Nie możemy także pozbyć się kontroli nad tym, co firma może monitować i jak długo” – przekonuje Morozov. Zgodzenie się na nieograniczony dostęp i wykorzystywanie naszych danych może prowadzić do sytuacji ciągłego monitoringu, który będzie miał wpływ na nasze życie. Nietrudno wyobrazić sobie np., że firmy ubezpieczeniowe będą obserwować naszą historię jazdy i na tej podstawie wyliczać składki. Albo będą przyglądać się naszemu stanowi zdrowia i odmówią wypłaty odszkodowania rodzinie w przypadku zawału serca, bo tuż przed wpadliśmy na szkodliwego dla zdrowia hamburgera.
– Jesteś chyba najbardziej wrażliwym wykrywaczem głupot wygadywanych przez internetowych guru – napisał do Morozova Farhad Manjoo, publicysta internetowego magazynu „Slate”. Ale z większością też białoruskiego publicysty – jak większość przedstawicieli świata nowych technologii – się nie zgadza. Bez względu jednak na to, czy Morozov rzeczywiście w niektórych przypadkach przesadza, a jego wizje są zbyt kasandryczne, trudno odmówić mu racji, że prywatność to sprawa zbyt poważna, by przestać się nią interesować i oddać nad nią kontrolę jakiejkolwiek korporacji.
A odrobina krytycznego spojrzenia na zmiany, jakie niesie rozwój świata internetu i nowych technologii, poza kilkoma obrażonymi guru, raczej nikomu nie powinna zaszkodzić.
Wiara, że technologia może uzdrowić świat, to pożyteczny idiotyzm w służbie tych, którzy chcą na tym zarobić. Korporacji
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama