Cała sytuacja trąci ironią. PirateBay za jeden z głównych celów stawia sobie walkę o całkowitą wolność w sieci. Słowa wolność próżno natomiast szukać w słowniku koreańskiego przywódcy Kim Dzong Una. Twórcy serwisu są najwyraźniej całkowicie świadomi tego absurdu. W swoim oświadczeniu piszą:
„Walczyliśmy o nowy świat, a naszymi przeciwnikami były przede wszystkim wielkie korporacje ze Stanów Zjednoczonych Ameryki – miejsca w którym wolność oraz wolność słowa mają niezwykłe znaczenie. (…) Z pomocą przychodzi nam natomiast rząd znany z zamykania ludzi za ich przekonania i uniemożliwiania im swobodnego dostępu do informacji”.
Istnieją poważne wątpliwości, czy serwery rzeczywiście zostały przeniesione na półwysep koreański. Według informacji podanych przez serwis TorrentFreak jest to dość wątpliwe, a koreańska sieć jest prawdopodobnie wykorzystywana do przekierowywania ruchu i maskowania rzeczywistej lokalizacji serwerów.
W oświadczeniu twórcy PirateBay wyrazili również nadzieję, że współpraca z Koreą Północną będzie pierwszym krokiem na drodze do demokratyzacji tego reżimu (sic!):
„Wierzymy, że oferta wirtualnego azylu w Korei jest pierwszym krokiem tego kraju na drodze do zmiany swojego podejścia w kwestii wolnego dostępu do informacji. (...) Postaramy się wpłynąć na koreańskich przywódców i nakłonić ich, żeby umożliwili swoim obywatelom dostęp do informacji”.
Powyższe zdanie jest na tyle niewiarygodne, że każe zastanowić się nad tym, czy nie podaliśmy ofiarą przedwczesnego Prima Aprilis ze strony Piratów z Zatoki.
Przypomnijmy, że 1 kwietnia 2007 roku ogłosili oni, że przenoszą swoje serwery do ambasady Korei Północnej w Sztokholmie, co oczywiście okazało się nieprawdą.
PirateBay to szwedzka witryna zawierająca wyszukiwarkę plików, które można pobierać za pośrednictwem sieci peer-to-peer. W 2009 roku twórcy serwisu zostali oskarżeni i skazani za ułatwienie pobierania materiałów chronionych prawem autorskim. Wymierzono im kilkumiesięczne kary więzienia oraz grzywnę w wysokości 46 milionów szwedzkich koron.