Rok 2018 to rok Wielkiego Internetowego Rozczarowania; rok, w którym po raz pierwszy głównego zagrożenia dla liberalnej demokracji nie upatrywano w samym neoliberalizmie, populizmie czy oderwaniu kosmopolitycznych elit, ale właśnie mechanizmach funkcjonowania globalnej sieci. W tym cyklu próbujemy sobie uporządkować kilka spraw, które wzbudziły nasze lęki – dziś to, czym stały się nasze dane, kto je posiada, kto kupuje, a kto sprzedaje – i co z tego wynika.
W ostatnim roku wiele razy słyszeliśmy, że media społecznościowe niszczą demokrację. Co to oznacza? Czy to prawda, czy fałszywy alarm?
Jürgen Habermas twierdził, że demokracja nie utrzyma się na samych głosowaniach, parlamentach i trójpodziale władzy. Aby wszystko w systemie działało bez zarzutu – dowodzi niemiecki filozof – musi w demokracji funkcjonować także sfera publiczna. Co to takiego? Przestrzeń, w której może się toczyć rzeczywista, racjonalna debata między obywatelami, będąca wehikułem społeczeństwa obywatelskiego i silnikiem naprawy politycznej. Aby tak się stało, owa przestrzeń musi być dla demokratycznej wspólnoty ogólnie dostępna, słyszalna i oczywiście wolna od wpływów ekonomicznych i politycznych. Nie jest więc przestrzenią publiczną Hyde Park, w którym policja pałuje nieprawomyślnych mówców. Nie jest nią konferencja sponsorowana przez Coca-Colę. Nie należy do niej gazeta, której wydanie przed drukiem czerwonym ołówkiem kreśli cenzor. No i nie jest nią kawiarnia, w której spotyka się jedna pani z drugim panem, by po cichu obgadać fryzurę sąsiada.
Dawno temu Habermas martwił się, że prasa zdradza demokratyczne ideały, komercjalizując zaangażowanie obywateli w publiczną dyskusję, zamiast informacji oferując rozrywkę, a w miejsce zróżnicowanej, wolnej opinii, lansując poglądy sprzyjające posiadającym gazety monopolom. To internet miał sprawić – jak twierdziło wielu optymistów – że sfera publiczna odrodzi się niczym feniks z popiołów. Facebook, Twitter i inne platformy miały się stać demokratycznym narzędziem, które pozwoli wypowiedzieć się każdemu, usprawni przepływ informacji między obywatelami a rządem, łącząc ludzi, wzmocni społeczeństwo obywatelskie, a może nawet, dzięki umożliwieniu rozmów uciśnionym, obali reżimy.
Część tych przewidywań okazała się prawdziwa. Media społecznościowe faktycznie pozwalają nam o wiele szybciej i bez cenzury właściwej niekiedy wiodącym stacjom telewizyjnym czy gazetom podać do wiadomości publicznej ważne informacje. Pozwalają nam szybko uformować opinię i łatwo zaangażować się w życie polityczne. Czy gdyby nie Facebook i Twitter, miałaby miejsce arabska wiosna? Czy bez tych platform po wyborze Trumpa na prezydenta USA tysiące ludzi wyszłyby na ulice w ramach Marszu Kobiet? Czy gdyby zabrakło internetowych gigantów, umożliwiających ludziom znalezienie politycznych sprzymierzeńców, polska opozycja zorganizowałaby tak spektakularne demonstracje w obronie sądownictwa?
Niby to wszystko prawda, ale internetowe życie obywatelskie ma jednak wiele cech, które nieco podduszają ów optymizm. Na przykład głębia przynależności: już pobieżny rzut oka na listę demokratycznych „ruchów”, które biorą swój początek w internecie (jak choćby wspomniany Marsz Kobiet, polski czarny marsz czy KOD), pokazuje bowiem, że coś tu jest nie tak, a mianowicie, że w stosunku do ruchów społecznych sprzed internetu odwrócone są proporcje uczestnictwa i zaangażowania. Skrzyknięte w internecie demonstracje wylegają na ulice tłumnie i z pieśnią na ustach, za to próba utworzenia z nich trwalszych struktur nieuchronnie spala na panewce. Zawsze okazuje się, że różnice między ich uczestnikami, mimo początkowej iluzji wspólnoty, jaką daje „lajkowanie” tych samych profili i jednorazowy marsz ramię w ramię, są zbyt duże, a chęć do poświęceń na rzecz sprawy zbyt niewielka. Zeynep Tufekci, socjolożka technologii, pisze w swojej książce „Twitter and Tear Gas: The Power and Fragility of Networked Protest”, że owe marsze i demonstracje, które w przeszłości były kulminacją długiego i pełnego bólu formowania się społecznych ruchów, dziś są tylko ich proto-fazą, kulawym początkiem o niepewnej przyszłości.
Tufekci pisze również o tym, jak użyteczne są media społecznościowe dla obalania dyktatur i rządów autorytarnych. Okazuje się, że o wiele mniej pomocne, niż by się zdawało – jak widać na przykładzie arabskiej wiosny – koordynowane sieciowo próby rewolucji, między innymi ze względu na powierzchowność związków między zaangażowanymi, często kończą się przejęciem rozchwianego internetem reżimu przez inny reżim. Co więcej, ogólna dostępność „sfery publicznej” zamieszczonej na Facebooku sprawia, że do planów demonstrantów mają dostęp nie tylko sami rewolucjoniści, lecz także i wrogi im rząd.
Próba ograniczenia owego dostępu, na przykład przez używanie aplikacji WhatsApp, która (jak dotąd) skutecznie szyfrowała przesyłane wiadomości, to śmierć całej idei „sfery publicznej” i zarazem miecz obosieczny. Z jednej strony może pomóc grupom walczącym z opresją polityczną, z drugiej strony zaś pozwala na działanie grupom przestępczym (w Indiach, na przykład, WhatsApp jest obwiniane za umożliwianie morderstw z nienawiści).
Co więcej, im głębiej debata publiczna zapada się z realu w Facebooka, Twittera czy YouTube,a, tym bardziej energicznie plujemy Habermasowi w twarz. Filozof naciskał na wolność sfery publicznej od ekonomicznego i politycznego wpływu; tymczasem sam fakt, że rozmawiamy o naszej demokracji na platformach całkowicie prywatnych, na których ktoś zarabia na mojej krytyce rządu i twojej krytyce mojej krytyki, jest już z tego punktu widzenia kuriozalny. Habermas domagał się też publicznej racjonalności; tymczasem sieć motywacji właściwa platformom zarabiającym na precyzyjnie targetowanych reklamach sprawia, że te będą nas skłaniać do coraz bardziej emocjonalnych przekazów, coraz bardziej kontrowersyjnych opinii, coraz bardziej szaleńczego naparzania się po łbach. I jeżeli jakiś czas temu Habermas mógł krytykować prasę za „infotainment”, to patrząc na Facebooka, z którego coraz więcej obywateli konsumuje swoje newsy, można się tylko załamać – nic nie jest już czystą informacją, wszystko jest narracją, i to taką, która albo nas łechta, albo rozgrzewa do czerwoności. Dlaczego? Inaczej Mark Zuckerberg nie sprzedałby tylu reklam.
Sfera publiczna miała być dostępna i słyszalna dla wszystkich – i stąd właśnie brał się między innymi internetowy optymizm polityczny. Oto nagle pojawia się medium, w którym każdy ma głos, który to głos każdy może usłyszeć. Ale i ta dostępność jest wyłącznie pozorna. Nawał masowo produkowanych treści powoduje, że informacje krążą po tysiącu rozmów, znajdują się w odpowiedziach na tweety, wybrzmiewają w komentarzach pod artykułami na Onecie, chowają się na anonimowym Reddicie. I stąd, z tego nadmiaru nieskoordynowanie słyszalnej treści, bierze się właśnie nowa forma cenzury – niegdyś cenzor blokował druk gazety, dziś sieje dezinformację, prowadzi do boju internetowy tłum, zatrudnia trolli. Zamiast pozbawić nas wiedzy, wpędza nas w newsową apatię: nie wiemy już, co jest prawdą, a co nie; z ciekawskich stajemy się cynikami; na wpół trzeźwo zgadzamy się na los zawieszonych w pseudoinformacyjnej magmie, reagując tylko na mocno emocjonalny przekaz; coraz chętniej ograniczając aktywizm do bezkosztowych „lajków”.
Sfera publiczna, jeśli ma być efektywna, musi być przynajmniej do pewnego stopnia ograniczona do zainteresowanej omawianymi problemami wspólnoty. Tymczasem prywatne platformy, na których nasza debata się toczy, mają charakter globalny. Nie tylko więc coraz trudniej nam odnaleźć relewantne informacje; cenzorzy i polityczni przeciwnicy mogą atakować nasze informacyjne środowisko z każdego punktu na ziemi. Tak działały na przykład rosyjskie trolle podczas wyborów prezydenckich w USA czy przed głosowaniem za brexitem w Wielkiej Brytanii, informacyjnie rozchwiewając i tak już niezbyt racjonalny elektorat.
Możemy się oczywiście domagać – jak robili to senatorowie amerykańscy podczas przesłuchania Marka Zuckerberga w Kongresie – by platformy chroniły nas przez rosyjskimi trollami i innym ciemnym elementem, który dzięki internetowi został wyposażony w megafony. Niech odnajdują „złe” posty, niech je kasują, niech na platformach pozostaną tylko zdjęcia kotów i prawda. Ale to rozwiązanie – oddać cenzurę w ręce potężnych prywatnych podmiotów – stworzy jedynie kolejne problemy. Czy to Facebook lub Google mają mieć ostatnie słowo w kwestii dopuszczalności danych opinii i poglądów? Czy możemy stworzenie menu dopuszczalnego słowa oddać w ręce podmiotów prywatnych, globalnych, obcych?
Teza, że media społecznościowe niszczą demokrację, ma więc z tego punktu widzenia głęboki sens. Jeśli demokracja bowiem wymaga sfery publicznej wolnej od wpływów ekonomicznych i politycznych – to, dzięki „pożarciu” naszej debaty publicznej przez Facebooka, Twittera, YouTube,a i innych, takowej już nie mamy; mamy użyczane nam prywatne folwarki, na których szaleć mogą dowolne polityczne podmioty, zaciemniając rzeczywistość. Jeśli racjonalność jest warunkiem debaty, która wspiera proces demokratyczny, to owe platformy nie tylko jej nie promują, lecz wręcz aktywnie wspierają emocje, plemienność, plotkę i szaleństwo oburzenia. Pozostajemy więc obywatelami niepełnymi, coraz bardziej niezdolnymi do faktycznej działalności obywatelskiej; zamkniętymi w „bańkach”, nierozumiejącymi rzeczywistości wokół nas. I jeśli gruntownie nie zmienimy zasad – na przykład zabraniając modelu biznesowego opartego na precyzyjnie skrojonych pod użytkownika reklamach – to pewnego dnia obudzimy się w systemie, który z demokracją będzie miał niewiele wspólnego.