Od dawna rządy kontrolują ją coraz mocniej. Turcja, 2014 r. Rifat Çetin publikuje na FB trzy zdjęcia Recepa Tayyipa Erdogana – wtedy jeszcze premiera Turcji, obok fotografii umieszcza podobiznę Golluma z „Władcy Pierścieni”. Mężczyzna wykorzystał mało korzystne ujęcia, na których polityk jest nieco podobny do niesympatycznego filmowego bohatera.
/>
Niecałe dwa lata później, gdy Erdogan został prezydentem, Çetina skazano na rok więzienia w zawieszeniu i pozbawiono prawa do opieki rodzicielskiej. Podstawą wyroku był art. 301 kodeksu karnego – karze podlega znieważanie Turcji, Turków i tureckich władz. Zarzuty z tego samego artykułu postawiono też Bilginowi Çiftçiemu, który udostępnił mem Çetina. Ostatecznie sąd uznał, że Çiftçi jest niewinny, jednak w trakcie procesu stracił pracę.
Przypadków karania za ekspresję w internecie jest coraz więcej. Z badania przygotowanego przez Związek Pracodawców Branży Internetowej IAB na temat kultury wypowiedzi w internecie wynika, że Polacy utożsamiają sieć z rozrywką oraz wiedzą. Podzielają również zdanie, że w internecie mogą poznać poglądy, które nie są obecne w innych mediach – tak uważa ponad 58 proc. respondentów. Tyle samo, że w sieci można wyrazić dokładnie to, co się myśli. Co ciekawe, jego użytkownicy w większości definiują przestrzeń online jako publiczną.
Jeśli rozumieć ją jako miejsce, do którego dostęp ma każdy i w którym panuje wolność słowa, to trzeba zadać pytanie – czy i kto taką cyfrową przestrzenią zarządza? Bo tak jak możliwość postawienia wózka z lodami i ich sprzedaży zależy od właściciela miejsca, w którym wózek ma stanąć, tak na tej samej zasadzie działalność podmiotów internetowych oraz samych internautów zależy od tego, jakie regulacje obowiązują w konkretnym państwie i do czego zobowiązani są dostawcy usług internetowych. – Polscy użytkownicy sieci dopiero zaczynają dostrzegać zależności w relacjach państwo–internet – komentuje wyniki raportu dyrektor ds. badań IAB Paweł Kolenda.
Z badań IAB wynika, że traktujemy internet jako fundament życia publicznego, które sami budujemy. To prawda – tyle że budujemy pod czujnym okiem państw, które w każdej chwili mogą zainterweniować. Z takiej możliwości skorzystało już zresztą wiele państw, jak Chiny, Arabia Saudyjska, Brazylia, Wenezuela, Rosja, Tajlandia. Bo internet, wraz z rosnącym wpływem na politykę i społeczeństwa, stał się obecnie mocno upolityczniony. I podlega takim samym jak inne media mechanizmom kontroli: instytucjonalnej, prawnej, technologicznej, czy naciskowi politycznemu.
Sytuacja jest niepokojąca, bo internet kontrolowany jest już w zdecydowanej większości globu. Według raportu międzynarodowej organizacji Freedom House – zajmującej się analizowaniem sytuacji politycznej na świecie – 67 proc. użytkowników internetu żyje w państwach, w których nieprzychylna władzy czy wojsku działalność jest cenzurowana. Co czwarty internauta korzysta z komputera w państwie, w którym za opublikowanie, udostępnienie czy nawet zalajkowanie posta na Facebooku już kogoś aresztowano.
Problem wcale nie jest egzotyczny. W 2012 r. głośna była u nas sprawa twórcy portalu Antykomor.pl Roberta Frycza, który udostępniał treści nadsyłane przez internautów, mające, w opinii sądu pierwszej instancji, znieważać prezydenta Bronisława Komorowskiego. – Zupełnie nie spodziewałem się takiej reakcji. Tym bardziej że te wszystkie treści nadsyłali mi ludzie i podobnych publikacji w sieci było mnóstwo – mówi nam Frycz. Na podstawie paragrafu 2 art. 135 k.k. – „kto publicznie znieważa Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3” – sąd w Piotrkowie Trybunalskim skazał go na rok i trzy miesiące więzienia. Dopiero apelacja przyniosła umorzenie z powodu znikomej społecznej szkodliwości czynu.
Odcinanie dostępu
W jaki sposób władze wpływają na medium, którego, zdawałoby się, nie można kontrolować? Internet poddawany jest przede wszystkim cenzurze polegającej na blokowaniu dostępu do konkretnych witryn, w czym najczęściej pomagają jego dostawcy.
Chiny już w 1998 r. uruchomiły „Złotą Tarczę”, która miała na celu kontrolowanie ruchu w sieci. Mimo tego w 2001 r. próbę wejścia na ten rynek podjął Google, jednak władze szybko zorientowały się, że za pomocą wyszukiwarki można np. dostać się na stronę Human Rights in China. Już rok później na Google’a została nałożona na dwa tygodnie „cenzura technologiczna”. Chiński rząd wymógł na firmach zarządzających siecią światłowodową – którą są przesyłane dane – aby te kontrolowały, do czego mają dostęp chińscy internauci. A to oznaczało, że niewidoczne stały się treści niewygodne dla władz.
Późniejsza aktywność Google’a w Chinach była już okupiona przystaniem na warunki Pekinu. Obowiązywała cenzura dotycząca wyszukiwań związanych z masakrą studentów na placu Tiananmen w 1989 r., chińscy internauci nie mieli też dostępu do stron popierających niepodległość Tybetu i Tajwanu oraz tych związanych z ruchem religijnym Falun Gong. Gigant wycofał się z porozumienia w 2010 r., kiedy padł ofiarą chińskich hakerów. Ci włamali się na skrzynki pocztowe Gmail należące do chińskich opozycjonistów i ludzi związanych z organizacjami broniącymi praw człowieka. „Ataki były dokładne i profesjonalne. One i ich inwigilacyjne podłoże oraz zaostrzające się próby dalszego limitowania wolności słowa sprawiły, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy dalej chcemy prowadzić biznes w Chinach” – napisali przedstawiciele firmy po atakach.
Chińskie władze blokują też dostęp do internetu, powołując do tego specjalne instytucje. W 2014 r. do kontroli przestrzeni internetowej stworzono biuro ds. administrowania cyberprzestrzenią. Poza zablokowaniem dostępu do platform społecznościowych, blogowych i muzycznych, instytucja odcina także dostęp do cyfrowych wydań prasy. Serwisy londyńskiego „The Economist” i wydawanego w Hongkongu „South China Morning Post” zostały zablokowane za „wywrotową” działalność. Brytyjskie pismo ukarano za krytykę prezydenta Chin Xi Jinpinga, a hongkońskie za opublikowanie felietonu porównującego strategię polityczną prezydenta ChRL do kulturalnej rewolucji Mao Zedonga.
Rządy w Ameryce Południowej również nie próżnują. Prezydent Wenezueli Nicolás Maduro za pomocą znacjonalizowanego telekomu CANTV zablokował popularny portal informacyjny La Patilla, który powstał jako odpowiedź na cenzurę mediów tradycyjnych. Co więcej, podczas kampanii wyborczej do parlamentu, na przełomie lat 2015 i 2016, dostawcy internetu blokowali w Wenezueli około ośmiu newsowych portali. Uderzono także w blogerów, których strony wyłączano.
Nieco dalej na południe, w Brazylii, pomiędzy 2015 a 2016 r., aplikacja WhatsApp, internetowy komunikator, była blokowana aż trzy razy. Przyczyną były odmowy „przekazania zaszyfrowanych konwersacji sądom w sprawach karnych”. Na nic zdawały się tłumaczenia, że aplikacja nie przechowuje danych o rozmowach użytkowników – i komunikator wyłączono 100 mln Brazylijczyków.
Egipt poszedł o krok dalej i wyłączył dostęp do internetu na terenie całego kraju. Taką decyzję podjął w styczniu 2011 r. długoletni prezydent Hosni Mubarak, gdy zaczęła się w jego kraju rewolucja. Po kilku telefonach z jego pałacu trzej dostawcy doprowadzili do internetowego blackoutu. Operacja trwała nieco ponad pół godziny.
Łapanie na marchewkę
Władze bardzo często wykorzystują poczucie anonimowości (jakże często ułudne), jakie daje internet, do niszczenia wewnętrznych ruchów sprzeciwu. Według raportu Freedom House – FB został zablokowany w ośmiu krajach objętych badaniem, zaś w 27 dokonano aresztowań na podstawie treści zamieszczanych w tym serwisie.
Chiny, które pod względem wolności słowa w internecie zamykają stawkę w światowych raportach, stworzyły specjalny przepis umożliwiający skazanie na okres do siedmiu lat osoby, która szerzy plotki w mediach społecznościowych. Także Tajlandia ma zestaw przepisów przygotowanych specjalnie dla internautów. W 2016 r. Zgromadzenie Narodowe przegłosowało przyjęcie kodeksu przestępstw związanych z cyberprzestrzenią. Artykuł 14 pkt 1, podobnie jak chiński przepis, przewiduje kary za umieszczanie fałszywych informacji w sieci. – Wprowadzenie prawa drastycznie ograniczyło możliwość swobodnej wypowiedzi w internecie – mówił Brad Adams, azjatycki dyrektor Human Rights Watch.
W 2015 r. na 2 tys. batów (kara była wykonywana „porcjami”) i 10 lat więzienia został skazany Saudyjczyk, który na Twitterze negował istnienie Boga. 28-latek w ok. 600 tweetach nawoływał do ateizmu, wyśmiewał Koran, wypominał mułłom, że ich nauczanie prowadzi do eskalacji agresji. Przed sądem w Rijadzie w lutym zeszłego roku internauta powiedział, że to jego prywatny pogląd, i zaznaczył, że ma prawo do takiej ekspresji. Jednak według saudyjskiego prawa wprowadzonego w 2014 r. każdy ateista jest terrorystą. – Władze Arabii Saudyjskiej nigdy nie tolerowały sprzeciwu wobec ich polityki, ale te ostatnie regulacje czynią praktycznie każdą krytykę aktem terroryzmu – komentował wówczas Joe Stork, dyrektor Human Rights Watch na Afrykę Północną i Bliski Wschód.
W tym samym czasie sąd w Rosji skazał Wadima Tiumencewa na pięć lat więzienia za udostępnienie filmiku wideo na platformach społecznościowych i YouTubie oskarżającego lokalne władze o korupcję. Bloger skrytykował także rosyjską aktywność na Ukrainie. Podobnie jak Chiny czy Tajlandia, Rosja także przygotowała przepisy wymierzone w internautów. Prawo z czerwca 2016 r. wymaga od wszystkich podmiotów działających na terenie kraju, które zajmują się transferem informacji w sieci, do zaopatrzenia Federalnej Służby Bezpieczeństwa w narzędzia dające dostęp do danych użytkowników. Ponadto przepisy nakazują przetrzymywanie metadanych o użytkownikach przez trzy lata, natomiast połączeń, SMS-ów, zdjęć, nagrań wideo – przez sześć miesięcy. Wszystko po to, żeby kontrolować aktywność obywateli w internecie.
Pomocna dłoń
Zachodnie korporacje chętnie zaopatrywały rządzących w oprogramowania umożliwiające śledzenie obywateli w sieci. W 2008 r. Nokia Siemens Network sprzedała technologię do monitorowania połączeń telefonicznych Iran Telecom. Infrastruktura pozwalała również na odczytywanie wiadomości SMS, a także na analizowanie aktywności użytkowników. Rzecznik NSN zaznaczał wówczas, że to system używany do zgodnego z prawem monitoringu. Nietrudno domyślić się, że oprogramowanie posłużyło do eliminowania opozycji. Electronic Frontier Foundation – organizacja zajmująca sie walką o wolności obywatelskie w świecie elektronicznym – podaje, że dzięki urządzeniom NSN w czerwcu 2009 r. aresztowano dziennikarza Isę Saharkiza. Niewygodny dla prezydenta Mahmuda Ahmadineżada dziennikarz ukrywał się w małej wiosce na północy kraju.
Podobne usługi monitorowania oferowała również grupa Bull SAS z siedzibą we Francji. Przez swojego partnera, firmę Amesys, sprzedała systemy inwigilacyjne Libii Muammara Kaddafiego. W 2006 r. Amesys dostał kontrakt na dostarczenie programu mogącego przechwytywać rozmowy telefoniczne i analizować dane użytkowników. Cztery lata później Amesys stał się częścią Bull SAS. Sprawa nie wyszłaby na jaw, gdyby nie praca francuskich organizacji pozarządowych zajmujących się ochroną praw człowieka.
Z opublikowanych na WikiLeaks dokumentów wynika także, że Amesys sprzedał Kaddafiemu program Eagle do kontrolowania ruchu w sieci na terenie kraju. Umożliwiał on nawet wgląd do wiadomości wysyłanych przez komunikatory internetowe. Amesys uważa, że program przeznaczony jest do redukowania poziomu przestępstw i ma ułatwiać wychwytywanie ataków terrorystycznych. Ofiary reżimu, które składały zeznania przed sądem w Paryżu, przyznały, że zhakowano nawet ich konta na Skypie oraz na Facebooku.
Podobną współpracą wykazała się włoska firma Area Spa. W latach 2010–2011 zaopatrywała syryjskiego dyktatora Baszara al-Asada w technologie do przechwytywania rozmów, odczytywania rozmów tekstowych i monitorowania ruchu w internecie. Co więcej, program umożliwiał lokalizowanie obywateli. W 2014 r. firma zgodziła się zapłacić 100 tys. dol. kary amerykańskiemu rządowi – to właśnie z USA dokonano transferu technologii – za złamanie embarga.
Poza zaprzęganiem do pracy przy kontrolowaniu przestrzeni cyfrowej instytucji, prawa i technologii reżimy używają także nacisków politycznych i słabości systemów wytworzonych przez takich gigantów jak choćby Twitter. – Ta aplikacja bardzo słabo radzi sobie ze zmasowanymi atakami. Wystarczy, że złoży się odpowiednio dużą liczbę skarg, a konto zostaje zablokowane. Trudno jest je potem odzyskać – mówi Kamil Śliwowski, ekspert Fundacji Panoptykon. To właśnie stało się z arabskim kontem katarskiej telewizji Al-Dżazira. Atak doprowadził do zawieszenia konta obserwowanego przez niemal 12 mln użytkowników. Można przypuszczać, że akcję wspierała Arabia Saudyjska, która spiera się z Katarem. Szybka interwencja doprowadziła do odblokowania konta, jednak o wiele łatwiej interweniować, gdy jest się dużym graczem, czego nie można powiedzieć o Maioli Sanaüju.
Konto tego działacza na rzecz niepodległości Katalonii zostało zablokowane w marcu tego roku za sprawą dużej liczby skarg. Na nic zdały się interwencje pokrzywdzonego. Przed blokadą Maiolę Sanaüjego obserwowało 130 tys. użytkowników, dziś jedynie 22,5 tys.
W marcu 2017 r. minister sprawiedliwości Niemiec Heiko Maas zaprezentował ustawę mającą na celu wyeliminowanie mowy nienawiści, propagandy terrorystycznej i fałszywych informacji (fake newsów). Administratorzy mediów społecznościowych mieli stworzyć specjalne działy zajmujące się skargami na zamieszczane w sieci treści. Na usunięcie tych „jawnie nielegalnych” firmy dostały 24 godziny, zaś na usunięcie „dyskusyjnie nielegalnych” siedem dni. Po podjęciu decyzji zarówno użytkownik, który taką treść udostępnił, jak i ten, który ją zgłosił, mieli być poinformowani o decyzji. Za niepodjęcie działań groziła kara do 50 mln euro.
Prawo weszło w życie w czerwcu tego roku i stało się przedmiotem krytyki, gdyż – jak podkreślano – pozostawia dużo władzy w rękach użytkowników, a po drugie – zachęca firmy do usuwania treści „na zapas”. – Facebook i inne media społecznościowe nie mogą stać się strażnikami wolności słowa. To, że minister chce takie prawo im dać, jest haniebne – komentował wtedy Matthias Spielkamp, członek zarządu Reporterów bez Granic, międzynarodowej organizacji pozarządowej propagującej i monitorującej wolność prasy na świecie.
Policja myśli
Przykładów jest znacznie więcej i pochodzą one ze wszystkich stron świata. Jak widać, wpływ na internet może być bezpośredni, jak w przypadku Chin, czy pośredni, jak w przywołanym kazusie Al-Dżaziry.
Globalnie takiej kontroli jest coraz więcej, o czym świadczą liczne raporty organizacji takich jak Index on Censorship, Freedom House czy Article19. Rosnąca ingerencja jest jednym z największych problemów współczesnego świata, choć nie tak spektakularnym jak konflikty zbrojne. Możliwość kontroli, którą daje odpowiednio zarządzana przestrzeń online, znacznie przewyższa jakąkolwiek znaną dotychczas możliwość wpływania na nastawienie ludzi wobec otaczającego świata, dlatego też problem jest tak gorący. Informacja to najcenniejsza waluta, kształtująca rynki, społeczności czy sposób funkcjonowania rodziny.
Żeby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na Koreę Północną, w której dostęp do informacji – innych niż te redagowane przez reżim – jest mocno ograniczony. Jak wymownym jest histeryczny płacz Koreańczyków po śmierci wieloletniego ciemiężyciela i zbrodniarza Kim Jong Ila? Internet dał światu możliwość szybszego uczenia się i zacieśniania więzi, jednak, jak widać, świat zaczął wykorzystywać sieć wbrew jej potencjałowi. Skoro kontrola organów państwowych ma potencjał, żeby być tak silną, może warto wrócić do czasów, kiedy takiego potencjału jeszcze nie odkryto, choćby do roku 1984.