Pojedynczy hejter znaczy niewiele w porównaniu z systemowym wykorzystywaniem nienawiści do walki politycznej.

Alonso Quijano, starzejący się szlachcic z La Manczy zafascynowany książkami rycerskimi, postanawia zostać wędrownym rycerzem. Przyjmuje imię „Don Kichot” i wyrusza na poszukiwanie przygód, aby bronić uciśnionych i szerzyć sprawiedliwość. Jest pełen szlachetnych intencji, ale myli rzeczywistość z fantazją. Walczy z wiatrakami, które uważa za olbrzymy.

Gdyby Centralna Komisja Egzaminacyjna nakazała na maturze z języka polskiego podać przykłady współczesnej donkiszoterii, z powodzeniem można by przywołać ostatni projekt posłów Polski 2050. W końcówce maja przedstawili założenia nowej „ustawy antyhejterskiej”. Ma ona położyć kres jednej z największych patologii dzisiejszego internetu – bezkarności hejterów w sieci.

Posłowie zaproponowali, by użytkownicy, którzy poczują się przez hejterów obrażeni, mieli do dyspozycji ślepy pozew, czyli mogli się upomnieć o sprawiedliwość w sądzie, a to na barkach wymiaru sprawiedliwości pozostałoby ustalenie, kto powinien zapłacić odszkodowanie. Administratorzy mieliby przechowywać wszystkie numery IP użytkowników przez określony w ustawie czas.

W powodzenie takiego rozwiązania powątpiewają i eksperci od cyberbezpieczeństwa, i prawnicy. Bo jak zmusić wielkie globalne firmy z europejską siedzibą w Irlandii do przekazania danych hejtera? Poza tym IP już dawno nie identyfikuje pojedynczego użytkownika sieci – można go zamaskować przy pomocy VPN (czyli programu, którego rutynowo używają np. pracownicy łączący się zdalnie z systemami firmowymi), można go też współdzielić z innymi użytkownikami sieci.

Oczywiście znalezienie rozwiązania, które zastopuje hejt, jest potrzebne – ponad połowa internautów deklaruje, że została dotknięta nienawistnymi komentarzami. Dotyczy to również nastolatków. Kiedy prosiliśmy ekspertów o komentarze do rozwiązania zaproponowanego przez parlamentarzystów, Paweł Litwiński, adwokat i partner w kancelarii Barta Litwiński, przypomniał, że Polska narusza art. 8 Karty praw podstawowych UE. – Od lat nie ma procedury umożliwiającej dochodzenie roszczeń przeciwko osobom, które naruszają nasze dobra osobiste w sieci w sposób anonimowy – mówi i ocenia, że ślepy pozew to dobra forma. Pod warunkiem, że służby będą sobie radziły z ustalaniem, kto stoi za pseudonimem hejtera. A to wcale nie jest oczywiste – w gruncie rzeczy zależy od dobrej woli cyfrowych gigantów.

Jak zwracają uwagę radczyni prawna dr Maria Dymitruk i adwokat Jakub Jurowicz z kancelarii Olesiński i Wspólnicy, skuteczniejszą metodą walki z efektami mowy nienawiści pozostaje po prostu sprawna moderacja treści. Tu, o dziwo, sytuacja może dość szybko się poprawić – taki obowiązek nakłada na właścicieli platform nowa unijna regulacja – akt o usługach cyfrowych. Kiedy już zostanie w pełni wdrożona w Polsce (pracuje nad tym Ministerstwo Cyfryzacji), powstanie specjalny urząd, do którego będzie można się odwołać w przypadku niekorzystnych decyzji moderacyjnych. Najprawdopodobniej takie uprawnienia dostanie Urząd Komunikacji Elektronicznej. Jak przekonują prawnicy, w samej ustawie warto byłoby jednak doprecyzować, czym są treści hejterskie.

– Rozwój mediów społecznościowych, interfejsy serwisów internetowych, algorytmy zaprojektowane w celu zwiększenia klikalności treści znacząco przyczyniły się do wzrostu mowy nienawiści w internecie. Pod tym względem dostawcy usług pośrednich, tacy jak platformy internetowe, odgrywają kluczową rolę w przeciwdziałaniu mowie nienawiści w internecie ze względu na ich szeroki zasięg – zwraca uwagę Mateusz Kupiec, prawnik w kancelarii Traple Konarski Podrecki i Wspólnicy, asystent w Instytucie Nauk Prawnych PAN. Platformy nie są jednak dostatecznie skuteczne w walce z hejtem. Ba, same na nim zarabiają.

Jak wynika z analiz dokonanych przez Fundację Panoptykon we współpracy z dr. Piotrem Sapieżyńskim z Uniwersytetu Northeastern w Bostonie, Facebook walczy o uwagę użytkowników, wykorzystując wiedzę o ich lękach i słabościach, a przyciski, które mają ograniczać wyświetlanie niechcianych treści, nie działają. Takie działanie badacze nazwali „algorytmami traumy”. Wszystko po to, by przykuć uwagę odbiorców na jak najdłużej. Wtedy biznes reklamowy się opłaca. Aby zarabiać jak najwięcej, platformy muszą po pierwsze zwiększać liczbę użytkowników, a po drugie wydłużać czas, który ci spędzają przed ekranami. A nic nie robi tego tak dobrze, jak podgrzewanie emocji.

Twarde regulacje to nie wszystko, kluczowa jest edukacja i to na każdym poziomie. Konrad Ciesiołkiewicz z Uczelni Korczaka mówi DGP, że „nie brzmi to politycznie sexy, ale nie ma lepszej metody przeciwdziałania temu zjawisku jak rozwijanie inteligencji emocjonalnej, nazywanej społeczną, a w szczególności empatii”. – Potrzebujemy jeszcze świadomości społecznej na temat tego, co jest słowną przemocą, co to jest mowa nienawiści, jak wygląda oraz jakie szkody powoduje. Z badań wiemy, że wiele osób doświadcza hejtu, ale nie wszyscy wiedzą, że to o to zjawisko chodzi, i często wydaje im się, że taki jest styl komunikowania się w internecie. Pamiętajmy też, że hejt to narzędzie dezinformacji, co potęguje jego szkodliwe działanie – mówi z kolei dr Katarzyna Bąkowicz, adiunktka w Katedrze Kultury i Mediów Uniwersytetu SWPS.

Jak zwraca uwagę Ciesiołkiewicz, chodzi też o egzekwowanie prawa, które już obowiązuje. – Duża część hejtu dotyczy korespondencji prywatnej, wykorzystywania zdjęć i wideo, ich przekształcania itd. W tym zakresie prawo jest u nas martwe – przekonuje. – To wymaga podniesienia skuteczności między innymi Urzędu Ochrony Danych Osobowych.

Skoro tyle można – i należałoby – zrobić, dlaczego nazywam próby podjęcia walki z hejtem donkiszoterią? Bo prawdziwe hejterskie olbrzymy to ktoś inny niż pojedynczy sfrustrowani internauci. Na przykład służą Kremlowi. Sławna jest choćby petersburska farma trolli, która działała jako Agencja Badań Internetowych i zatrudniała etatowych pracowników odpowiedzialnych za pisanie dezinformacyjnych i hejterskich komentarzy. Teraz, jak ostrzega Ołeksij Daniłow, szef ukraińskiej rady bezpieczeństwa narodowego, „rosyjscy szpiedzy opracowali narzędzia sztucznej inteligencji, które Kreml wykorzystuje do ingerowania w wybory za granicą, w tym w Wielkiej Brytanii i USA, na skalę wykładniczo większą niż kiedykolwiek wcześniej”.

Walka z hejtem jest tak trudna także za sprawą naszych, rodzimych polityków. Jest on bowiem wykorzystywany jako narzędzie przez dwie największe formacje w Polsce. W dodatku opłacają je z podatków. We wrześniu 2019 r. Onet.pl opublikował artykuł „Farma trolli w Ministerstwie Sprawiedliwości (...)”. Magdalena Gałczyńska ujawniła w nim, że urzędnicy resortu kierowanego przez Zbigniewa Ziobrę organizowali internetowy hejt wobec sędziów nieprzychylnych zmianom w wymiarze sprawiedliwości. Proceder miał zaszkodzić ponad 20 sędziom, a jego szczegóły miały być ustalane w prywatnej grupie na komunikatorze WhatsApp nazwanej „Kasta”. Osobą, która zajmowała się propagowaniem hejtu, była Emilia Sz., ówczesna żona sędziego Tomasza Szmydta (tego samego, który w maju uciekł na Białoruś). Jednym z jej najbardziej spektakularnych posunięć było wysłanie do tysięcy członków stowarzyszenia Iustitia listu, w którym oskarża prezesa tej organizacji Krystiana Markiewicza o nakłanianie kobiety do aborcji. List dostarczony został także do domu prezesa, adres miał zapewnić Piebiak.

Choć w ujawnionej wówczas przez Onet korespondencji Piebiak pisał, że o sprawie informuje „szefa”, przez lata nie było potwierdzenia, że chodzi o Zbigniewa Ziobrę. Aż do wtorku, kiedy to w reportażu w programie „Czarno na białym” TVN 24 dziennikarze ujawnili treść e-maila wysłanego na prywatną skrzynkę byłego ministra sprawiedliwości. Ziobro musiał więc wiedzieć o całej sprawie. Co ciekawe, po tym jak „Mała Emi” skończyła z hejtowaniem sędziów, działalność na Twitterze (obecnie X) prowadziło nadal inne konto – JusticeWatch. Zostało założone z IP należącego do Ministerstwa Sprawiedliwości.

Nie tylko rząd Zjednoczonej Prawicy płacił za hejt. W lutym Wirtualna Polska ujawniła, że Platforma Obywatelska przez osiem lat wypłaciła 305 tys. zł warszawskiemu przedsiębiorcy Bartoszowi Kopani. Miał on dostarczać „analizy politologiczne”. Kopania – jako Pablo Morales – pisał jednocześnie na X. Jak malowniczo opisał go na łamach „Gazety Wyborczej” Jacek Żakowski: „jeden z najbardziej znanych hejterów ostatnich lat opluwający każdego, kto był w jakimś sporze z PO”. Co ciekawe, Morales skupiał się na atakach nie tylko na PiS, ale również na sojuszników – Polskę 2050. Okazało się, że Kopaniów jest dwóch i obaj hejtują w internecie. Brat bliźniak Bartosza – Marcin był w dodatku prezesem warszawskiej spółki Miejskie Przedsiębiorstwo Realizacji Inwestycji.

A i to nie koniec. Przed październikowymi wyborami parlamentarnymi Digital Forensic Research Lab – pozarządowa organizacja zwalczająca dezinformację – zidentyfikowała na Facebooku sieć 29 fanpage’y wspierających Platformę Obywatelską. Zaangażowane były w to, co regulamin serwisów spółki Meta określa jako „nieautentyczne udostępnianie” treści. Te same, w większości hejterskie, treści pojawiały się na takich stronach jak „Sok z buraka”, „Solidarni z WOŚP” czy „PiS na księżyc”. Były podawane dalej także przez polityków PO.

W rozsiewaniu hejtu i dezinformacji wyspecjalizowały się całe firmy. Portal dziennikarstwa śledczego Front Story opisał jedną z nich w październiku 2019 r. „Fałszywe konta na Twitterze i Facebooku czyszczą wizerunek prezesa TVP, prowadzą kampanie wyborcze politykom, lobbują na rzecz firm zbrojeniowych. Docierają do milionów odbiorców. Współfinansuje ten biznes państwowy fundusz. Tropy z farmy trolli prowadzą do podejrzanego o korupcję Bartłomieja Misiewicza” – czytamy. Ciekawostka: z opisanej firmy Cat@Net korzystał też w kampanii europarlamentarnej Andrzej Szejna (dziś jest wiceministrem w MSZ i ponownie kandyduje do PE z ramienia Lewicy).

Pojedynczy politycy również mają za uszami. Tak jak Roman Giertych, który sam chwali się zorganizowaniem siatki kont działających na rzecz Koalicji Obywatelskiej. Giertych przekonywał, że w maju 2023 r. do jego „Sieci na Wybory” należało ok. 2 tys. osób. Polityk rekrutował je za pomocą facebookowych stron. Internetowi aktywiści podbijali w dyskusjach wymyślone przez niego narracje, agresywnie komentowali nie tylko działania polityków PiS, lecz także dziennikarzy. Łukasz Pawłowski, prezes sondażowni Ogólnopolska Grupa Badawcza, nazwał działalność SnW wprost farmą trolli. „Roman coś pisze, napuszcza swoje trolle z Twittera, potem podchwytuje to jego troll (którego ktoś kiedyś zrobił kimś ważnym w TVP) i jego farma trolli. Ostrzeżenie, jak to po jesieni może wyglądać” – napisał na swoim profilu na X (Giertych zarzucał publicznie, że OGB bierze pieniądze od PiS, Pawłowski to zdementował). Giertych zapowiedział, że pozwie Pawłowskiego za te słowa. Podobnego zdania są jednak inni. „Trzy elementy, które powtarzają się zawsze, to: zorganizowana struktura, próby wywierania wpływu na opinię w internecie oraz negatywny, wrogo ukierunkowany charakter tych działań. W sytuacji, gdy wszystkie trzy przesłanki są spełnione, uważam, że mamy prawo mówić o »farmie trolli«” – mówił portalowi Wirtualnemedia.pl Paweł Prus, prezes Instytutu Zamenhofa.

Dopóki hejt będzie akceptowany przez polityków najwyższego szczebla, dopóty można z nim walczyć jak z wiatrakami. ©Ⓟ