Jest problem w obecnych liberalnych demokracjach, których obywatele są zanurzeni w mediach społecznościowych. A mianowicie: brak plaż.
Jest problem w obecnych liberalnych demokracjach, których obywatele są zanurzeni w mediach społecznościowych. A mianowicie: brak plaż.
Plaża jest miejscem szczególnym, bo spotykają się na niej dwa zupełnie odmienne światy - ląd i morze. Gdyby król zwierząt (zapewne jakiś lew albo gigantyczny krab) dostał we władanie kraj zamieszkany i przez stworzenia lądowe, i przez morskie, musiałby często plażę odwiedzać; byłoby to absolutnie krytycznym warunkiem dobrego panowania. Tylko na plaży bowiem mógłby zanurzyć łapy w morzu, zobaczyć muszle, w których mieszkaliby jego morscy poddani, obejrzeć bursztyny, porozmawiać z ośmiornicami i delfinami. Niemal niemożliwe zadanie wydawania dekretów, które uwzględniają zarazem mieszkańców lądu i morza, mogłoby stać się nieco łatwiejsze tylko dzięki wspólnej deliberacji. Delfiny muszą oglądać gonitwy antylop, wilki muszą dostrzec punkt widzenia kałamarnicy, żeby przyjąć prawo, które dba o wszystkich. Plaża to miejsce spotkań. A więc nie klif, nie urwisty brzeg. Lwie, żeby budować mosty, idź tam, gdzie dwa światy mogą się naprawdę przenikać i poznać. Inaczej skończysz z krajem podzielonym wzajemnym niezrozumieniem i nienawiścią.
Jakoś ciągnęliśmy ten deliberacyjny wózek w zachodnich demokracjach, dopóki na dobre nie przenieśliśmy polityki do internetu
Rozmowa nigdy nie jest łatwa, spotkania bywają tak trudne jak romans meduzy z hieną. Ale jakoś ciągnęliśmy ten deliberacyjny wózek w zachodnich demokracjach, dopóki na dobre nie przenieśliśmy polityki do internetu. Uczeni są zgodni: zapaść ponadpartyjnych dyskusji ma coś wspólnego z siecią. Internet, a konkretnie Facebook, Twitter, Reddit i inne media społecznościowe, okazał się budowniczym stromych klifów, i jeśli zwolennicy demokratów mieszkają w morzu, to republikanie nie zbliżają się już do wody. Jeśli Ruch Ośmiu Gwiazd mieszka na lądzie, to ucieka, słysząc już daleki szum fal, bo boi się pisowców, katoli i konserwy. Nie wchodzi się na strony wroga. Fox News nigdy się nie spotka z CNN, a wPolityce z „Wyborczą”. Jesteśmy podzieleni, nastąpiła polaryzacja.
Wraz z polaryzacją następuje degradacja instytucji publicznych, bo każdy król zwierząt jest albo z morza, albo z lądu, a skoro „ci drudzy” są największym zagrożeniem na świecie, to pragmatyczna organizacja życia obywateli musi ustąpić przed walką z wrogiem, delegitymizacją jego roszczeń i próbą zabezpieczenia instrumentów władzy przed przejęciem ich przez samego diabła.
A mnie fascynuje pytanie o to, jaka dokładnie cecha naszego internetowego życia sprawia, że nie ma już plaż, a morze i ląd coraz bardziej oddalają się od siebie.
Odpowiedź jest, jak się wydaje, wcale nieoczywista.
„Demokracja wymaga od obywateli, żeby potrafili spojrzeć na rzeczy z punktu widzenia innych; zamiast tego jesteśmy coraz szczelniej zamknięci w swoich bańkach. Demokracja wymaga wspólnych faktów; zamiast tego dali nam równoległe, oddzielone od siebie wszechświaty” - pisał w 2011 r. Eli Pariser, autor terminu „bańka informacyjna”, w książce „The Filter Bubble”. Był jednym z pierwszych, którzy postawili roboczą diagnozę cyfrowej choroby demokracji: to postępujący rozjazd między konsumowanymi indywidualnie treściami prowadzi nas do coraz większej polaryzacji i pogłębia wzajemną nienawiść. Zanim przekonamy się, czy ma rację co do sedna problemu, zastanówmy się, jak do tego doszło.
Otóż internet dowiedział się, kto jest ośmiornicą, a kto psem.
Kiedyś internet był zupełnie innym miejscem, do którego logowano się zarówno z morza, jak i z lądu, żeby spotkać się na wirtualnej plaży, nie zdradzając swojej proweniencji. Widać to choćby w słynnym żarciku rysunkowym, opublikowanym przez czasopismo „The New Yorker” w 1993 r., gdzie usadowiony przed komputerem pies tłumaczy drugiemu: „W internecie nikt nie wie, że jesteś psem”. Psi żart stał się tak popularny, bo dobrze oddawał nowe poczucie wolności, jakie towarzyszyło ówczesnym internautom - wszak nie trzeba być szukającym ofiar pedofilem, żeby móc cieszyć się z możliwości tożsamościowych przebieranek, jakie dawała tamta sieć, zwłaszcza że anonimowość pozwalała nie tylko na skuteczną grę w maski, lecz także często na głębszą autentyczność i prawdziwsze relacje. Nikt wtedy nie wiedział, że jesteś psem, a więc mogłeś być rybą; za to o swoich uczuciach (pragnieniach, perwersjach czy nostalgiach) mogłeś mówić bardziej otwarcie, licząc na reakcje niezapośredniczone psim stereotypem. W rezultacie siedzące przy ekranach psy, koty, ryby, ośmiornice i żyrafy mogły odłożyć na czas sieciowych rozmów gatunkowe animozje i razem zachwycać się np. nowym utworem Nicka Cave’a albo dobrym kandydatem na króla zwierząt. Innymi słowy, początki masowego internetu były podszyte nadzieją na zwiększenie społecznej jedności. Na ułatwienie demokratycznej deliberacji. A także na przyrost sprawiedliwości społecznej, bo zjednoczonym mniejszym zwierzętom łatwiej postawić się lwom i wielorybom tego świata, czyż nie?
Ludzka potrzeba znalezienia swojego miejsca w świecie przepuszczona przez cyfrową maszynkę nie prowadzi do wielogłosowości i pluralizmu, ale do wrogości i kakofonii
Ten sen o wspaniałej przyszłości zaczął się według Parisera kończyć 4 grudnia 2009 r., kiedy to Google ogłosił zmianę w algorytmie swojej wszechobecnej wyszukiwarki. Do tamtej chwili Google, jak dobry katalog biblioteczny, proponował szukającym strony, które jednorodne kryteria uznały za najistotniejsze. Niezależnie od tego, czy hasło wpisywał do Google’a lew czy antylopa, oboje byli konfrontowani z tymi samymi wynikami. Od tamtej chwili miała zaś nastąpić personalizacja wyników: 57 znaczników, takich jak miejsce logowania, historia wyszukiwań czy poprzednie kliknięcia, miało kształtować ostateczną oferowaną przez Google listę. I nagle na hasło „obiad” na ekranie antylopy pojawiały się linki do trawiastych sawann, a u lwa - antylopa. A co pojawiało się u stworzeń morskich? Rzeczy, o których lwom się nie śniło.
Ruch Google’a był początkowo działaniem prokonsumenckim, który miał ułatwić relewantne wyszukiwanie. Personalizacyjne strategie równolegle okazały się jednak żyłą złota dla wszystkich cyfrowych gigantów, bo pozwalały na dokładniejsze targetowanie reklam - przecież obiad o wiele łatwiej sprzedać, kiedy wiemy, kto co lubi jeść, a poza tym sprzedać go można tylko tym, którzy spędzają długi czas na platformie zachęceni skrojonymi na ich potrzeby treściami. Śledzenie aktywności użytkowników stało się więc być albo nie być cyfrowych platform, bo reklamy stały się głównym źródłem ich dochodu. Synergia schlebiania naszym kontentowym pragnieniom z biznesowym imperatywem zwiększania dochodów z mikrotargetowanych reklam wyprodukowały świat, w którym każdy żyje w swojej własnej bańce, widzi wyłącznie „swoje” treści, a rzuciwszy okiem na ekran sąsiada, doznałby głębokiego szoku. Algorytm zna nas lepiej, niż my znamy samych siebie, bo nie dość, że oddaliśmy prywatność za możliwość niekończącego się scrollowania takich samych, uszytych specjalnie dla nas, uzależniających treści, to jeszcze zrobiliśmy to masowo - a to pozwala sztucznej inteligencji wyodrębnić trendy i zupełnie nieoczywiste korelacje zainteresowań. Kto jest za aborcją, pewnie lubi piosenkarkę X, kto je snickersa, chętnie kupi glany. Internet dowiedział się, kto jest psem, a także jakiej jest rasy, czy dobrze sypia, czy lubi spacery i tarzanie w błocie, czy warto wciskać mu frolic, czy royal canin i czy dałby się przekonać, żeby głosować na lwa.
W przedmowie do książki „#Republic. Divided Democracy in the Age of Social Media” Cass R. Sunstein przypomina dwie najważniejsze dystopie Zachodu: „Rok 1984” George’a Orwella i „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya. Orwell opisuje triumf autorytaryzmu; świat, w którym władza cenzoruje i ucisza tych, którzy się z nią nie zgadzają. Huxley - świat, który przeraża mimo (przynajmniej pozornego) braku przemocy. Ludzie są (pozornie) wolni i mogą robić, co chcą, ale to, czego chcą, jest zaprojektowane przez system. Kontrola odbywa się poprzez skierowanie pragnień ludzi ku przyjemności, a przyjemność w swojej uzależniającej naturze dokonuje dzieła zniewolenia. Sunstein przypomina te historie, by pokazać, że Zachód od upadku faszyzmu i komunizmu daje radę unikać obu tych koszmarów. „Żaden z tych autorów - pisze Sunstein - nie pomyślał o innego rodzaju dystopii, którą do życia powołuje możliwość skonstruowania własnych komór pogłosowych (echo chambers). Siła personalizacji i moc odgradzania się od innych społeczności w konsekwencji ograniczają wolność i utrudniają społeczeństwom samozarządzanie. Mimo wszystkich swoich okropieństw, «Nowy wspaniały świat» był jednak ciągle wspólnotą zjednoczoną wspólnymi działaniami i zainteresowaniami. To, co szykujemy dla siebie, (…) jest zasadniczo inne”.
Nietrudno zrozumieć, dlaczego Pariser, Sunstein i wielu innych myślicieli upatruje źródeł rozpadu wspólnot politycznych właśnie w zjawisku baniek czy komór pogłosowych: skoro podgrupy widzą coś zupełnie innego, nie ma między nimi rzeczywistego połączenia; nie jesteśmy funkcjonującą wspólnotą. Najlepiej opisał ten problem Charles Murray, któremu można jako naukowcowi badającemu niegdyś korelację IQ i ras wiele zarzucić, ale którego książka „Coming Apart” jest absolutnie porywającym socjologicznym studium mechanizmów amerykańskiej polaryzacji. Murray analizę przyczyn rozpadu społeczeństwa USA na dwa wrogie obozy - liberalny i konserwatywny - rozpoczyna od opisu pojedynczego dnia. Jest to 21 listopada 1963 r., czwartek. W Nowym Jorku, przypomina Murray, była mżawka; temperatura w okolicach 55 st. F. Wieczorem większość ludzi oglądała stację CBS. Dlaczego? Bo nie było innego wyboru.
„Niewielka liczba dostępnych stacji telewizyjnych to tylko jeden z wielu przykładów tego, co dla dziecka XXI wieku przeniesionego do 1963 r. byłoby ogromnym zaskoczeniem: brak wszelkiej różnorodności; prostota, która z naszej perspektywy wydaje się staroświecka”. W tamtym czasie ludzie oglądali ten sam film w tym samym kinie albo ten sam program na tej samej stacji - niezależnie od wykształcenia, klasy społecznej czy afiliacji politycznej. Jeździli amerykańskimi samochodami i jedli podobne dania, bo większość restauracji serwowała podobne jedzenie (pierwszy tajski bar powstał dopiero osiem lat później i nikt jeszcze nie chodził na sushi). Kultura grała do jednej bramki ze spójnością społeczną. „Niezależnie od tego, czy telewizja pokazywała kochające się rodziny czy przestrzegała przed niebezpieczeństwami związanymi z odejściem od zasad moralnych, była graczem drużynowym. Było oczywiste, że programy telewizyjne muszą uprawomocniać standardy, które większość rozumiała jako podstawę «Amerykańskiego sposobu życia» (American way of life) (…)”. Innymi słowy, ludzie dzielili ze sobą moralną i kulturową rzeczywistość, nawet jeśli głosowali na innych kandydatów, a co więcej, jedni i drudzy spotykali się na plaży, przepraszam; na hamburgerze.
Wystarczy wpuścić podobnych do siebie ludzi do jednego pokoju, a wyjdą stamtąd o wiele podobniejsi i o wiele bardziej zradykalizowani
Telewizja, a konkretnie Walter Cronkite w CBS, dopiero za chwilę miała zdać sprawozdanie z zabójstwa prezydenta Kennedy’ego. W księgarniach zaczynała się pojawiać „The Feminine Mystique” Betty Friedan, książka, która była wiatrem w żagle rodzącego się nowego feminizmu. Tu i ówdzie słychać było już Boba Dylana, który śpiewał „Blowin’ in the Wind”. Świat miał się za moment fundamentalnie zmienić i wszyscy ci, którzy w jednorodnej kulturze czuli się niewygodnie, których spotykała z jej strony niesprawiedliwość, którzy byli poza nią, mieli zacząć zyskiwać swój głos.
Z perspektywy czasu lata 50., symbolicznie zakończone owym dżdżystym listopadowym dniem, wydają się nam koszmarem. Która z nas chciałaby codziennie witać męża w obstawie uczesanych dzieciątek, ubrana w zebraną w talii sukienkę (w dłoniach taca z dymiącą pieczenią), nawet jeśli nagrodą za ten domowy trud byłaby spójność społeczna? Chcemy emancypacji; pragniemy, by telewizja nie mówiła o Ameryce, tylko o nas. A jednak, jak się okazuje, można mieć za dużo dobrego, zwłaszcza jeśli zabiorą się za to dobro spece z Doliny Krzemowej. Nasza ludzka potrzeba znalezienia swojego indywidualnego miejsca w świecie, przepuszczona przez cyfrową maszynkę oddzielającą nas od siebie wzajemnie w stopniu, którego nie dało się przewidzieć wcześniej, nie prowadzi do wielogłosowości i pluralizmu, ale do wrogości i kakofonii. Być może Ameryka oglądająca ten sam program telewizyjny była nie do zniesienia, ale czy widzieliście Amerykę, w której każdy ogląda zupełnie coś innego? Gdzie ludzie toczeni gniewem i resentymentem, których pragnienia kiedyś nie zostałyby zalegitymizowane, znajdują swoje własne bańki i wzajemnie nakręcają się, aż któryś z nich nie wytrzyma i wbiegnie do szkoły z karabinem maszynowym? Gdzie dla zwolenników Obamy i Clinton republikanie są autentycznym wcieleniem zła, a dla trumpistów Obama jest urodzonym w Afryce reptilianinem? Dwa piekła, ale wybór jest przecież jasny, bo tylko w jednym z nich mogę oglądać bez końca wystąpienia Donalda Tuska na przemian z filmikami z życia swawolnych kotów.
Przypomijmy sobie cytat z Parisera, który już padł w tym tekście. Autor oskarża architekturę informacyjno-rozrywkową (bo granica między tymi dwoma gatunkami treści się zaciera) nowych mediów o demokratyczną zapaść. Sunstein zaś pokazuje, jak to, że zbijamy się w podgrupy rozmawiające już tylko ze sobą, prowadzi do radykalizacji: w 2005 r. w Kolorado przeprowadzono eksperyment, w którym w 10 sześcioosobowych grupach - każda złożona albo wyłącznie z wyborców republikanów albo demokratów - prowadzono polityczne dyskusje na kontrowersyjne tematy (związki partnerskie dla osób jednej płci, zielona polityka, akcja afirmatywna). Badanie sprzed dyskusji ujawniało, że opinie w tych kwestiach są po pierwsze niekoniecznie silne, a po drugie zróżnicowane w ramach grup. A co pokazało badanie po dyskusji? Wystarczy wpuścić podobnych do siebie ludzi do jednego pokoju, a wyjdą stamtąd o wiele podobniejsi i o wiele bardziej zradykalizowani. Wszelkie różnice między nimi zejdą na drugi plan - za to wspólne poglądy się wyostrzą. Lekko sceptyczni klimatycznie republikanie wychodzili z dyskusji, krzycząc, że rzekome ocieplenie to spisek lewaków. Demokraci, którzy mieli wątpliwości co do związków partnerskich, po dyskusjach byli gotowi iść na barykady w sprawie jednopłciowych małżeństw i adopcji.
Inne eksperymenty dowodzą, że udział w dyskusji wcale nie jest konieczny do tego, by się zradykalizować; wystarczy tylko ekspozycja na nagradzany w danym środowisku pogląd, by zacząć mentalnie biec w stronę ekstremum. Co więcej, jednorodny pęd ku większej bańkowej jedności włącza w jej ramach mechanizm nazwany przez niemiecką socjolożkę Elisabeth Noelle-Neumann spiralą milczenia - jeśli ktokolwiek w ramach danej bańki myśli nieco inaczej, to najczęściej się z tym nie afiszuje. A im mniej mniejszościowej opinii na afiszu, tym mniejsza ekspozycja na nią wśród obywateli bańki, stąd nawet bańka obciążona utajonym balastem niezgody może dalej szybować w kierunku ekstremizmu.
Bańki są, wedle tej perspektywy, złe dla demokracji nie tylko dlatego, że oddzielają nas od siebie, lecz także dlatego, że nas łączą - ale tylko wedle klucza podobieństwa, co skutkuje krystalizacją wspólnej agendy i jej nieraz radykalnym wzmocnieniem. Stąd już tylko krok do tego, żeby się wzajemnie nienawidzić - i tak właśnie nienawidzą się wzajemnie konsumenci „Wyborczej” i TVP, memów o Kaczyńskim i memów o Tusku, ci, którzy lajkują Martę Lempart, i followersi Grzegorza Brauna.
Jaki z tego morał? Potrzeba nam więcej plaż. Już nie ma dzikich plaż, które w Ameryce sprzed pamiętnego listopada były wszędzie - były nimi telewizja, kino, restauracja i miejsce pracy. Tam spotykało się morze z lądem, liberał z konserwatystą. Dziś zachodnie obozy liberalne (progresywne, kosmopolityczne, otwarte) i konserwatywne (antyliberalne, populistyczne, narodowe) nawet nie bywają na tych samych filmach w kinie, nie mówiąc już o tym, że oglądają po prostu to, co podsuwają im Netfix czy inne platformy streamingowe. Morze nie spotyka się z lądem, nic więc dziwnego, że nie ma pojęcia o złych skutkach suszy; ląd zaś nie rozumie, o co chodzi z tymi glonami i całym tym zasoleniem. Są na to różne rady, które sprowadzają się do takiej samej rekomendacji: wystaw się na nieznane. Sunstein apeluje o medialną „architekturę przypadkowych odkryć” (architecture of serendipity), która pozwoli ubańkowionym obywatelom zobaczyć, co się dzieje po drugiej stronie barykady. Inni wkładają wiele wysiłku w to, by duże media prezentowały odmienne punkty widzenia (to wysiłek trudny, bo zwykle łączy się ze zmasowanym atakiem członków związanego z danym medium bańki, o czym wie np. stojąca na czele „Kultury Liberalnej” Karolina Wigura, która opublikowała swoje dialogi z katolickim publicystą Tomaszem Terlikowskim). Jeszcze inni przekonują, żeby nie usuwać ze znajomych na FB ludzi, z którymi się nie zgadzamy.
Być może miałabym więcej wiary w te rozwiązania, gdyby nie to, że architektura sieci jest dzisiaj przede wszystkim architekturą wygody. „Wygoda jest dziś najbardziej niedocenioną i najsłabiej zrozumianą działającą siłą napędzającą decyzje ludzkie na świecie” - pisał Tim Wu w swoim artykule „The Tyranny of Convenience”. „Jest mniej emocjonująca niż nieświadome pragnienia seksualne Freuda i nie tak matematycznie elegancka jak ekonomiczne motywacje”. Ale mimo to jest popędem, który potrafi przebić wszystkie inne i podejmować za nas większość decyzji, sprawiając, że działamy wbrew naszym wyobrażonym preferencjom („Wolę parzoną kawę - pisze Wu - ale rozpuszczalna ze Starbucksa jest tak wygodna, że prawie nigdy nie piję tego, co rzekomo wolę”). Nie da się ukryć, że wystawianie się na informacje spoza naszych baniek jest niewygodne - w końcu nasze newsy są jak szyte na miarę garnitury, a czytanie wrogów jest jak bieganie we włosiennicy. Emocjonalna niewygoda łączy się tu z niewygodą proceduralną, bo komu chce się konstruować własny timeline zamiast oddać się w opiekę Wielkiemu Algorytmowi? Sprawa będzie się tylko robić coraz trudniejsza w ramach przenoszenia się internetowych funkcjonalności do Metaversum, w którym nie tylko kliki będą nas zdradzać, lecz także ruchy oka i tętno, w związku z czym dobór idealnych dla nas bodźców będzie dla algorytmu jeszcze łatwiejszy. Ale cóż tam niewygoda, jeśli na szali jest przetrwanie najlepszego ze złych ustrojów? Jeśli tętno demokracji zależy od tego, czy będę oglądać Kaczyńskiego, to chyba trzeba odpalić TVP.
Teoria braku interakcji między bańkami jako silnika polaryzacji jest już tak silnie zakorzeniona w naszym dyskursie okołosieciowym, że - zgodnie z teorią spirali milczenia - długo ignorowałam swój wewnętrzny sprzeciw. Ale gdzieś w środku zawsze czułam, że tkwi w niej jakiś błąd. Jestem na tyle stara, że w liceum czytywałam papierowe gazety. Była tymi gazetami wyłącznie „Gazeta Wyborcza” i tylko stamtąd docierały do mnie „dorosłe” informacje. Dopiero internet objawił mi istnienie wielu innych mediów i grup interesu, o których nie miałam zielonego pojęcia - to te grupy, których posty mogę zobaczyć na swoim Twitterze retwittowane przez moją bańkę.
I tu, jak się okazuje, leży pogrzebany ten pies z rysunkowego żartu z lat 90.: oglądam treści „wrogów” w dość dużych ilościach, tyle że w retwittach, screenshotach i w prześmiewczych artykułach „Asz Dziennika”. Psa tego wykopuje niejaki Petter Törnberg z Uniwersytetu Amsterdamskiego, który w artykule „How Digital Media Drive Polarization Through Partisan Sorting” (opublikowanym w PNAS, oficjalnym piśmie amerykańskiej Narodowej Akademii Nauk) dowodzi, że internet w istocie zwiększył ekspozycję na niezgodne z naszymi własnymi poglądy. I to jest właśnie problem: „To nie izolacja od innych opinii napędza polaryzację, lecz właśnie to, że w mediach cyfrowych prowadzimy interakcje wychodzące poza nasze lokalne bańki” - pisze Tornberg.
Co w takim razie nas polaryzuje? Törnberg twierdzi, że teoria monadycznych baniek pomija jeden ważny mechanizm znany z socjologii grup: otóż bywa, że grupa wzmacnia się właśnie w kontakcie z inną grupą. Innymi słowy, gdyby uczestników eksperymentu z Colorado, którzy i tak byli już nieco zradykalizowani wewnątrzbańkowymidyskusjami, potem jeszcze ponapuszczać na siebie (demokratów na republikanów), rezultatem tych starć byłaby nie jedna duża centrowa grupa, ale głębsza spójność, homogeniczność poglądów i ich większa radykalność po obu stronach. Konfrontacja z wrogą grupą X pozwala grupie Y na nowo odkryć siłę relacji, które ją spajają, i zapomnieć o drobnych różnicach, a także skoczyć ku ekstremum z nową siłą. Tak właśnie tworzą się homogeniczne megapartie i tak pogłębia się przepaść między nimi.
Interakcje międzybańkowe w mediach społecznościowych bowiem istnieją, ale nie toczą się w dobrej wierze - treści, które docierają do bańki, są przefiltrowane przez bańkową błonę. Żaden pisowiec wszakże nie będzie słuchał wywiadu Wojewódzkiego i Kędzierskiego z Rafałem Trzaskowskim; co to, to nie! Ale wystarczy, żeby Trzaskowski coś palnął („Byłem dupiarzem”), a możemy być pewni, że cała pisosfera się o tym dowie, zobaczy klip i skomentuje sprawę. No proszę, wyszli poza bańkę, posłuchali faceta z PO, ale w rezultacie tylko utwierdzili się w przekonaniu, że ci inni to szuje. Nie można mi zarzucić, że nie słucham Prezesa. Ostatnio na przykład słuchałam jego wystąpienia, na którym oznajmiał, że kryzys dzietności jest związany z tym, że młode kobiety „dają w szyję”, ale wysłuchanie tej fatalnej wypowiedzi sprawiło, że mocniej wpięłam się w moją opozycyjną bańkę. Teraz już wiem, że kraj się rozpadnie na atomy, jeśli ci mizoginistyczni głupcy znowu dostaną władzę. Trzeba szybko w tym duchu napisać pod tym filmikiem komentarz na Twitterze!
Tezę tę ilustruje niedawna saga medialna pt. „Przejęcie sterów Twittera przez Elona Muska”. W jednym z ostatnich jej odcinków Musk ujawnił kwity pokazujące, że poprzedni zarządcy mieli cenzorskie zapędy wobec konserwatystów (wygłuszali lub dezaktywowali „nieprawomyślne” konta). Dlaczego cenzurowali? Bo jak wszyscy wiemy, internet bez cenzury działa tylko w mikrospołecznościach, a każda większa agora musi mieć swoich wykidajłów. Ważniejszym pytaniem jest raczej: „Dlaczego nie mówili, że cenzurują?” - i tu można zaryzykować twierdzenie, że dla zysku, który Twitter osiąga dzięki zaangażowaniu użytkowników, które jest funkcją hejtu. Cenzurować to i owo trzeba było, tego wymagały sumienia menedżerów niebieskiego ptaka, ale jawne usuwanie prawicowych głosów spowodowałoby po prostu, że prawica spakowałaby się i uciekła gdzie indziej. Trzeba ich było trochę uciszać, ale musieli chcieć zostać, bo tylko w ten sposób Twitter mógł pozostać miejscem, w którym bez końca można widzieć wrogów, wciąż ich widzieć, i jeszcze bardziej się na nich zapieniać.
Interakcje mają więc miejsce, a jakże. Nie jest tak, że w małej bańce stoją małe domki, że pieski szczekają na bańkowy księżyc i że nigdy tym bańkowym psom nie przyjdzie do głowy, że świat jest większy. Bo pieski owszem, szczekają w bańkach, my nimi jesteśmy - ale widzimy inne bańki, ujadamy na tamtejsze psy, warcząc na siebie przez bańkowe błony, coraz głośniej, coraz liczniej. Ich mordy są wykrzywione, bo bańka zakrzywia światło, dlatego szczekamy jeszcze głośniej, coraz głośniej. A w kupie, jak wiadomo, jest raźniej, tyle że kości dostają głównie ci, którzy najgłośniej wyją.
Homo sapiens to nie tyle zwierzę racjonalne, ile zwierzę stadne. Nic nie jest gorsze od odejścia stada. Żeby przynależeć, możemy nawet przemeblować sobie w głowie. Możemy zmienić poglądy i wpaść w spiralę ciszy. Wszystko po to, żeby ktoś ujadał obok nas. Możemy wpatrywać się perwersyjnie w najbardziej oburzające występy z innych baniek, żeby umocnić naszą własną. Możemy szczekać; być może od tego szczekania bańki naprawdę się wzmacniają; być może, odbijając się od siebie, naładowane oburzeniem, stają się twardsze jak szklane kule. Ale pamiętajmy, że ta metafora niesie w sobie pokłady ciekawych znaczeń: bańka jest tylko powierzchnią, nie treścią. Relacje w jej ramach są puste, w jej środku nie ma nic. Bańka potrafi prysnąć z dnia na dzień, jak religia smoleńska, a więc nie da nam nigdy prawdziwego poczucia bezpieczeństwa. Gdyby zważono bańkę, okazałaby się za lekka. Mane, tekel, fares.
Jaka jest na to rada? Nie internetowa „architektura przypadkowych odkryć”, nie kolejne iteracje algorytmów, ale real. Spotkania sam na sam z ludźmi, których znamy z dzieciństwa, z rodziną, która myśli inaczej. Szczere rozmowy z przyjaciółmi, podczas których zdajemy sobie sprawę z najgłębszych wątpliwości wobec dogmatów naszych baniek. Zwykłe ludzkie zainteresowanie. Rozstrzyganie inb poza forum, w ciszy prywatnych wiadomości. Knajpki, w których można spotkać się na piwo. Przestrzeń prawdziwa już jest ze swej natury przestrzenią przypadkowych odkryć.
Przestrzeń prawdziwa jest najlepszą plażą. A na plaży czuć dotyk piasku, czuć wiatr od morza i sól w powietrzu. Tylko tu pękają bańki, bo jak wie każde dziecko, bańki przebija się palcem, realnym palcem, w którym płynie niecyfrowa krew.
Reklama
Reklama