Zakusy Prawa i Sprawiedliwości wywołały ostrą reakcję ambasador Stanów Zjednoczonych.
Partia rządząca nie przedstawiła jeszcze projektu przepisów, za pomocą których chce ograniczyć biznesy prywatnych nadawców i wydawców, ale posłanka PiS Joanna Lichocka i ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce Georgette Mosbacher wymieniły się już opiniami na ten temat – za pośrednictwem mediów właśnie.
– Ludzie się duszą brakiem pluralizmu – stwierdziła posłanka Lichocka w wywiadzie dla DGP (wyd. 27 sierpnia 2020 r., „To najlepszy czas, by załatwić trudne sprawy”).
– Pluralizm w polskich mediach już istnieje – odparła na Twitterze ambasador Mosbacher. – Przymusowe rozdrobnienie mediów ograniczy wolność słowa, ponieważ przetrwają tylko państwowe i małe media. Polskie społeczeństwo nie skorzystałoby na mniejszej liczbie różnorodnych głosów – dodała.
Rządząca prawica chciałaby na polskim rynku mediów zaszczepić prawo powstałe we Francji w latach 80. ubiegłego wieku. Efektem byłyby radykalne zmiany własnościowe w mediach. Udział kapitału zagranicznego byłby limitowany. W naziemnych stacjach radiowych i telewizyjnych nie będzie mógł np. przekraczać 20 proc. Uderzy to w TVN, będący w rękach amerykańskiego koncernu Discovery, a także w obie ogólnopolskie rozgłośnie prywatne: RMF i Radio Zet.
Niezależnie od pochodzenia kapitału, zmiany dotkną też prawie wszystkie naziemne telewizje – czyli oprócz TVN także: Cyfrowy Polsat, Grupę ZPR, Telewizję Puls i Kino Polska. Nagle okaże się, że mają one zbyt wiele koncesji. – Jest kilka potężnych grup medialnych, które w mojej ocenie zaczęły wręcz blokować możliwość swobodnej debaty i wolność słowa – uzasadniła te drastyczne środki Joanna Lichocka.
Przyznała, że w koalicji rządzącej obok osób podzielających jej zdanie jest też frakcja umiarkowana, która chce zmiany „przeprowadzić bardzo spokojnie, stopniowo, wprowadzać rozwiązania, które dopiero po jakimś czasie, w perspektywie kilku lat przyniosą zmianę na rynku medialnym”. Część polityków prawicy uważa zaś, że „w ogóle nie da się tego zrobić”.
Projekt ustawy ma być gotowy jesienią. W resorcie kultury prace nad przepisami dekoncentracyjnymi nie wyszły poza wstępny etap z poprzedniej kadencji PiS. – W kwestii dekoncentracji nie mam do powiedzenia nic ponadto, co mówiłem przez ostatnie trzy lata i osiem miesięcy – stwierdza wiceminister Paweł Lewandowski. Z kolei ze źródła w Solidarnej Polsce dowiadujemy się, że również radykalny projekt ustawy autorstwa tej partii leży na razie w szufladzie. Firmy, na które spadłyby nowe regulacje, oficjalnie nie komentują „spekulacji”. Nieoficjalnie nie kryją jednak niepokoju. – Były już takie fale dekoncentracyjnego wzmożenia. Z poprzedniej kadencji pamiętam co najmniej dwie szczególnie silne. Obie napsuły nam krwi i skończyły się na burzy medialnej – mówi anonimowo przedstawiciel wydawców. – Czy tym razem należy te zapowiedzi traktować poważnie? Trudno przewidzieć. Na pewno są groźne – przyznaje.
Dlatego Mosbacher nie owija w bawełnę. – Zmuszanie firm medialnych do sprzedaży akcji zmusi inwestorów do szukania innych rynków. To nie jest dobry klimat inwestycyjny – to cenzura. Przyciąganie inwestycji zagranicznych i silna gospodarka wymaga przewidywalności – napisała na Twitterze, dodając: „długoterminowe licencje = długoterminowa inwestycja”.
Nasi rozmówcy z branży podkreślają, że opracowanie zgodnego z prawem modelu dekoncentracji w polskich warunkach byłoby niezwykle trudne. – Poza tym: po co to robić? Pluralizm jest przecież realizowany, panuje wolność słowa – stwierdza jeden z nich. – Tylko że nie poruszamy się w sferze racjonalnej. To jest wojna ideologiczna. Logiczne argumenty nie wystarczą – obawia się.
– Bierzemy pod uwagę, że będzie trudno przeprowadzić ten projekt – przyznała w DGP posłanka Lichocka. – Ale to nie znaczy, że mamy z niego rezygnować – dodała.
Projekt dotyczący dekoncentracji mediów ma być gotowy jesienią