Planowana przez partie rządzące „dekoncentracja” mediów z pozoru wygląda na zacne zamiary: ma rozbić monopol dławiący wolność słowa i zapewnić odbiorcom bogaty wybór treści i opinii. „Różnorodność na rynku medialnym to wzmocnienie demokracji” – stwierdza posłanka PiS Joanna Lichocka na łamach tygodnika „Sieci” i nie sposób się z nią nie zgodzić. „Dekoncentracja będzie długotrwałą gwarancją pluralizmu” – dodaje, i nie sposób zostawić tego bez komentarza.
Bo skutek planowanej kuracji będzie dokładnie przeciwny. W Polsce nie ma dziś bowiem żadnego medialnego monopolu blokującego różnorodność, który trzeba by rozbijać. A przepuszczenie dojrzałego i urozmaiconego rynku przez dekoncentracyjną szatkownicę zaowocuje nie pluralizmem, lecz pauperyzacją. Jeśli pacjent ma gorączkę, trzeba mu podać leki. Natomiast faszerowanie nimi zdrowego może tylko zaszkodzić.
Polskie media są zaś już wystarczająco rozmaite. W samej telewizji naziemnej funkcjonuje prawie 30 kanałów – z programami od prawa do lewa i od rozrywki do kultury wysokiej. W sieciach kablowych i na platformach satelitarnych dostępnych jest kilkaset kolejnych stacji emitujących audycje w języku polskim. Naziemnych rozgłośni radiowych ogólnopolskich i ponadregionalnych jest kilkanaście, do tego dochodzi prawie drugie tyle sieci radiowych i wiele stacji lokalnych. Prowadzony przez Press Club Polska „Rejestr dzienników i czasopism” obejmuje ponad 90 tys. tytułów drukowanych i portali zgłoszonych w sądach – to ok. 80 proc. wszystkich, bo brakuje jeszcze danych z części sądów. Różnorodności opinii nie ogranicza więc żaden monopol ani nawet zdrowy rozsądek, bo bez trudu znajdziemy np. treści dla zwolenników tezy, że ziemia jest płaska.
Znamy już punkt wyjścia. Teraz wyobraźmy sobie wprowadzenie nad Wisłą tzw. „modelu francuskiego”, czyli przepisów, które, owszem, kształtowały tamtejsze media – tyle że działo się to ponad 30 lat temu. Media startowały z innego pułapu i działały w innych warunkach. Jaką rewolucję dla polskiej telewizji, radia i prasy może stanowić taka operacja, pokazaliśmy w DGP wczoraj. Jakie będą jej długofalowe skutki?
Zmuszeni do sprzedaży większościowych pakietów w swoich biznesach i do oddania wielu koncesji posiadacze dużych grup mediów staną się właścicielami pojedynczych stacji. W samej telewizji naziemnej do wzięcia będzie nagle 11 licencji dla 11 nowych nadawców. Że to świetnie, bo powstanie 11 nowych kanałów z ciekawą ofertą? Nie powstanie.
Emisja naziemna jest droga, podobnie jak utrzymanie zespołu i zakup programów. Przy małej skali działalności to się po prostu nie opłaca – i polski rynek już o tym wie. W końcu 2016 r. z fanfarami i nadziejami wystartowała naziemna telewizja Nowa TV, należąca Grupy ZPR. Ambitny plan przewidywał m.in. nadawanie codziennego programu informacyjnego. Po dwóch latach ZPR z niego zrezygnował, a część biznesu sprzedał Polsatowi. Powodem obu decyzji był rachunek ekonomiczny. A przecież nie chodziło o małego nowicjusza ledwo wiążącego koniec z końcem, tylko o sporą firmę, od lat obecną w prasie i radiu.
Zapowiadana parcelacja jest tym groźniejsza, że media ubożeją ponadproporcjonalnie. Tzn. stacja z jednym procentem udziału w rynku nie zarobi na reklamach 1/10 tego, co stacja z udziałem 10 proc. – gdyż spoty w tej małej są tańsze. A po rozdrobnieniu całego rynku ceny spadną jeszcze bardziej – osłabi się bowiem pozycja biur reklamy wobec domów mediowych.
Mały może mniej. Gdy reporterzy TVN odsłonili niewygodną prawdę o sieci sklepów, ta przestała się tam reklamować. Jako duży nadawca, spółka przetrwała wieloletni bojkot. Gdy straci kilka koncesji, nie będzie jej już na to stać. Rachunek ekonomiczny wymusi też redukcję zespołów dziennikarskich w zdekoncentrowanej prasie, radiu i telewizji. Po likwidacji newsów w Nowej TV pracę straciło ok. stu osób. Wcześniej z podobnych przyczyn równie duży zespół musiał się rozstać z TV Puls.
Biedne media to zła wiadomość nie tylko dla dziennikarzy. W raporcie Instytutu Staszica Marek Palczewski w 2018 r. ostrzegał, że dekoncentracja „może być odczuwalna nie tylko dla zagranicznych właścicieli, ale przede wszystkim dla polskiego czytelnika, słuchacza, telewidza czy internauty. Można się spodziewać, że niektóre firmy wycofają część swoich wydawnictw z rynku, zmniejszając w ten sposób ofertę wydawniczą, co będzie skutkować w pierwszym etapie zmian mniejszym pluralizmem treści”.
Z tym że nie wszystkie duże media wpadną do szatkownicy: Telewizji Polskiej dekoncentracja nie obejmie. Jeden magnat zachowa swoje latyfundia – i to magnat największy. Biuro prasowe TVP podaje, że w lipcu jej stacje uzyskały łącznie prawie 28 proc. udziału w widowni telewizyjnej „umacniając tym samym pozycję wiodącego nadawcy na rynku”. Po osłabieniu konkurencji TVP jeszcze okrzepnie. Plonem dekoncentracji będzie więc rzesza ubogich mediów prywatnych, których nie będzie stać ani na dobry program, ani na postawienie się komukolwiek: władzy, wpływowym politykom, dużym firmom. Nikt nie nagłośni już śmierci Igora Stachowiaka, nie wyciągnie z więzienia Tomasza Komendy, nie ujawni afery maseczkowej ani nie przypomni, że prezydent ułaskawił pedofila.
Nad tą drobnicą będzie zaś górował, potężniejszy niż kiedykolwiek, rządowy nadawca.
Pozostaje jeszcze pytanie, kto kupi aktywa parcelowanych mediów. Dla kapitału prywatnego przy wymogach rozdrobnienia nie będzie to lukratywna inwestycja. Spółki Skarbu Państwa? Dla nich może to być misja porównywalna z finansowaniem Polskiej Fundacji Narodowej. Wolność słowa wyjdzie na tym jeszcze gorzej niż promocja kraju.