Większość ludzi nie zionie nienawiścią. Tylko w mediach społecznościowych dominują hejterzy. Gdybyśmy wszyscy byli tacy jak w internecie, świat by już nie istniał
Jacek Dąbała kierownik Katedry Warsztatu Medialnego i Aksjologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim fot. Golkiewicz/Mat. prasowe / DGP
Ogląda pan w święta „Kevina”?
Nigdy się specjalnie na ten film nie nastawiam. Ale jest emitowany od tak wielu lat, że zdarzyło mi się kilka razy trafić na niego i obejrzeć.
Dlaczego nie przełączył pan na inny kanał?
Bo „Kevin” wciąga. Ma atrakcyjną fabułę, wyraziste postaci, ciepły klimat. Walka chłopca z przestępcami próbującymi okraść dom jest pokazana humorystycznie, nie ma w niej prawdziwej wrogości, film niczym widza nie straszy, nie śnią się potem koszmary. Miła, przyjazna opowieść, w sam raz na święta.
Miły, ale czy musimy go oglądać w każdą Wigilię? Rok temu „Kevina” oglądało 4,5 mln osób – żaden inny program świąteczny w Polsacie nie miał większego powodzenia. A gdy w 2010 r. telewizja chciała „Kevina” pominąć, w internecie podniósł się raban – łącznie z facebookowym protestem, w którym wzięło udział prawie 100 tys. osób. Bo jak jest Boże Narodzenie, to musi być „Kevin sam w domu”. Taka świecka tradycja. Skąd nam się to bierze?
Polubiliśmy „Kevina” – zresztą nic dziwnego, bo ten chłopiec ma nieprawdopodobnie dużo uroku – i po tylu latach dla wielu stał się niemal domownikiem. Gwarantuje bezpieczny sposób spędzenia czasu: wiadomo, że niczym złym nas nie zaskoczy, trochę rozbawi, trochę wzruszy. Do tego łączy pokolenia, bo w kolejnych latach zasiadają przed ekranem nowe osoby: rodzice, dzieci, dziadkowie, a i pradziadek się wciągnie. „Kevin” gromadzi rodziny, co nie jest takie łatwe w dobie rozpraszających naszą uwagę portali społecznościowych. Ludzie odczuwają tęsknotę za uczuciami, myślami i wrażeniami, które im kiedyś towarzyszyły przy oglądaniu tego filmu. Szukają samych siebie sprzed lat.
Sentyment do tej komedii wykracza poza rodzinę. Moja koleżanka od lat spotyka się z grupą przyjaciół właśnie przy „Kevinie”. Do czego potrzebujemy takich rytuałów w życiu?
Żeby się uspokoić, zapomnieć o problemach, poczuć wspólnotowość, bliskość. Nawet obcy ludzie w poczekalni na dworcu lotniczym, oglądając perypetie „dobrego znajomego” Kevina, mogą się poczuć razem, poczuć magię świąt.
Kiedyś telewizji łatwiej przychodziło budowanie tej – nawet jeśli iluzorycznej – wspólnoty. Były tylko dwa programy i w czwartek wieczorem wszyscy oglądali Teatr Sensacji „Kobra”. Więc nawet jak ktoś samotnie siedział przed telewizorem, miał poczucie, że nie jest sam. Czy to może zadziałać dziś, gdy mamy do wyboru kilkaset kanałów, wideo na żądanie, serwisy wideo w internecie?
Telewizja wciąż może kreować poczucie bycia razem – ale jedynie w wyjątkowych warunkach. Tak jak w przypadku „Kevina” właśnie: muszą być odpowiedni program i odpowiednia okazja. W tym filmie jest dużo empatii i ona stanowi jego siłę. Bo o czym jest ta historia? Uświadamia nam trudność znalezienia we współczesnym świecie bliskiego człowieka. Pokazuje, jak ważna jest rodzina. W tej filmowej są kłótnie, złośliwości, są samotność i poczucie bycia pominiętym, są wszystkie codzienne niedoskonałości – a jednak w decydującym momencie bohaterowie chcą być razem i pędzą z powrotem do domu, bo jeden z nich się zgubił. „Kevin sam w domu” jest też ilustracją niepokoju o bliskich, z którymi z różnych powodów nie możemy się spotkać, i tęsknoty za nimi. Na co dzień łatwiej jest przed takimi pytaniami uciec, ale w święta chcemy wiedzieć, co się dzieje z bliskimi.
Oprócz świątecznego „Kevina” łączą nas jeszcze występy polskich reprezentacji: piłkarskiej, skoczków i siatkarskiej – i już niewiele więcej. Mamy właściwie nieograniczony wybór filmów i seriali, ale wygląda na to, że jednak coś straciliśmy?
Nawet w czasach, gdy – jak nam się dziś wydaje – telewizja bardziej łączyła ludzi, równoległe patrzenie w ekran nie tworzyło prawdziwych więzi. Prawdziwą przyjemność z oglądania świątecznego „Kevina” odczuwamy w gronie rodziny czy, jak pani koleżanka, przyjaciół. Ale to, że sąsiad za ścianą też ogląda, nic mi nie daje. A już na pewno nie robi prawdziwej wspólnoty z całej kilkumilionowej widowni.
Łączenie na niby to cecha wszystkich mediów, także najnowszych. Zbliżają z bliskimi, ale obcy wciąż pozostają nam obcy.
W dużym stopniu mamy z tym do czynienia w mediach społecznościowych. Tam łączenie jest szczególnie powierzchowne. Ci ludzie z internetu niby są wokół nas, nawet wydaje nam się, że z nimi rozmawiamy, wymieniamy komentarze, oglądamy ich zdjęcia: w domu, w pracy, na wakacjach, z kotem, z dzieckiem, przy śniadaniu… Ale nie ma tam żadnej głębszej relacji. Nikt się przecież naprawdę nie martwi o znajomych z Facebooka, czy założyli ciepły szalik, czy nie jest im smutno i źle. Facebook, Twitter, Instagram i inne serwisy dają nam pozory wspólnoty. Nasze podejście do mediów społecznościowych jest smutne i niebezpieczne. Zbyt często szukamy tam tego, czego powierzchowny – a nierzadko też nieprawdziwy – wpis w internecie nie jest w stanie zapewnić, co może nam dać tylko prawdziwa relacja z drugim człowiekiem. Media społecznościowe nie wyzwoliły ludzi z samotności, nerwic, chorób.
Jak ktoś jest samotny, to od oglądania zdjęć na Instagramie nie stanie się mniej samotny.
Oczywiście. Zwłaszcza że Instagram jest z tych mediów najbardziej powierzchowny. Opiera się na ludzkim narcyzmie i interesowności. Jedni zaspokajają tam tęsknotę za uznaniem i akceptacją – a z drugiej strony ci, którym udało się zebrać odpowiednio duże grono followersów, robią na tych tęsknotach jak najbardziej realny i coraz lepszy interes. Naiwność zderza się tam z wyrachowaniem, zaradnością, a w grę wchodzą coraz większe pieniądze. Natomiast na żadnym etapie nie ma na Instagramie mowy o prawdziwej bliskości. To jest wręcz zaprzeczenie bliskości.
Aż tak pan nie lubi Instagrama?
Nie mam do niego stosunku osobistego, lecz badawczy. Jak ktoś chce oglądać zdjęcia kogoś innego – najczęściej kompletnie mu nieznanego, za to bardzo popularnego, przeważnie zresztą z łatwych do przewidzenia przyczyn – i w ten sposób napędzać mu finansowanie z reklam, to w porządku, nie ma problemu. To jest biznes i niech sobie działa. Ale gdy patrzę, jak tłumy ludzi codziennie powielają w sieci miliony podobnych zdjęć w podobnych pozach, byle tylko dostać lajka – czuję smutek. Instagram to nagromadzenie ludzkich kompleksów z jednej strony, a głodu sukcesu, bogactwa, sławy i łatwego życia z drugiej. I nawet gdy zbieramy te lajki, nic ważnego nam to nie daje.
Daje tym, którzy są tam dla pieniędzy.
Tak, biznesowo Instagram się sprawdza. Ale nie leczy z kompleksów i samotności. Można się tymi lajkami przez chwilę napędzać, ale to bardzo ulotne paliwo. Z „Kevinem” nie może się równać.
Można znaleźć przyjaciół na Facebooku?
Myślę, że tak. Można też znaleźć swoją drugą połówkę na Tinderze. Generalnie jestem wobec tych mediów obojętny lub krytyczny, bo są nudne i przewidywalne, ale gdy zejdziemy na poziom indywidualny, widać ich zalety. Dla niektórych osób internet może być np. jedynym sposobem dotarcia do drugiego człowieka. Jeśli ktoś jest przykuty do wózka czy chorobliwie nieśmiały, w sieci dostaje swoją szansę. I to jest piękne, wspaniałe, niepowtarzalne i potrzebne. Mimo dominującej tam bylejakości można znaleźć w mediach społecznościowych mądrych ludzi, mądre wpisy i niezwykłe zdjęcia. Dlatego nie chciałbym tego zjawiska tak całkiem postponować. Tu pokazuję prawdę o nim, jego trochę grosze strony.
To znaczy, że nie zawsze dostępny w mediach ersatz bliskości jest równie powierzchowny jak przy lajkowaniu zdjęć na Insta?
Lepsza jakość kontaktu jest w kręgach zamkniętych, mniejszych grupach, gdzie uczestnicy dyskusji nie są tak anonimowi, a nawet mają szansę znać się w prawdziwym życiu. Bo przy milionach czy „choćby” setkach tysięcy followersów nie ma mowy o prawdziwym kontakcie.
W obie strony może i nie, ale followersi jakiś kontakt z ulubioną gwiazdą dzięki takiej internetowej relacji jednak mają.
Na chwilę ogrzewają się w jej blasku i ich własne życie wydaje im się wtedy trochę atrakcyjniejsze. Złudzenie, którym na chwilę tłumimy samotność. Szukanie bliskości na Instagramie to bardzo rozpaczliwe przedsięwzięcie. Jakby nie było ludzi wokół nas. To tak, jakbyśmy zamiast ze sobą rozmawiać, wymieniali teraz wpisy na Twitterze lub SMS-owali.
No nie, przecież na Twitterze są prawdziwe dyskusje.
Twitter tylko pozoruje rozmowę, w istocie to show, interes lub efekciarstwo. Nie ma się zresztą czemu dziwić. W tak ograniczonej liczbie znaków trudno o wypracowanie jakiegokolwiek porozumienia, a tym bardziej o tak głęboką wymianę poglądów, jaką można przeprowadzić w realu. Twitter jest chyba nawet mniej komunikatywny niż Instagram. Na pewno jest agresywniejszy. I operuje trudniejszym środkiem wyrazu: słowo przekazuje większości ludzi mniej treści niż obraz. Częściej też bywa niezrozumiane.
Zwłaszcza to niedosłowne. W internecie widać, jak tracimy zdolność rozumienia ironii.
To przede wszystkim efekt zanikającego czytelnictwa. W ogóle przestajemy rozumieć wieloznaczność słów, gubimy synonimy. Dlatego ludzie się dziś tak często kłócą – nie rozumieją, co mówi druga strona. Z wielu odcieni, z całego pola znaczeniowego danego słowa zostaje jedno, to, którego sami używają – i nieporozumienie gotowe. Im mniej czytamy i o tym dyskutujemy, tym mniej rozumiemy. A ubogi zasób słów nie pozwala na ironię, metafory, żadną wyrafinowaną komunikację. Ona i on siedzą na randce i zamiast ze sobą rozmawiać, komunikują się w internecie emotikonami. Odejście od czytelnictwa mści się sprymitywizowaną kulturą obrazkową zredukowaną do manifestowania podstawowych potrzeb i skrajnie narcystyczną: ja, ja, ja…
Narzekamy jak dwa dinozaury.
Raczej życzliwie uświadamiamy. To jest rzeczywisty problem. Czasami robię takie drobne eksperymenty na studentach. Wyniki bywają zaskakujące. Spytałem ich chociażby, czy spotkali się z mezaliansem – i nikt na sali nie umiał podać przykładu.
Widać mamy już tak zaawansowany egalitaryzm, że mezalianse się nie zdarzają.
Nie, bo jak im wytłumaczyłem, co to jest, od razu znaleźli wokół siebie przykłady.
Ale to przecież nie jest wina internetu. Media to tylko narzędzia, żadne z nich nie jest samo w sobie mądre ani głupie.
Oczywiście. I nawet mogą nam pomóc zbliżyć się do innych ludzi i dowiedzieć się czegoś o świecie, jeśli odpowiednio ich używamy. Niestety przeważnie używamy źle. Jesteśmy wobec mediów bezbronni z powodu naszych kompleksów, potrzeby ciepła i akceptacji, na których ci nieliczni brylujący na Instagramie i w innych serwisach bez skrupułów żerują. I bylejakość nas zalewa. Codziennie widzę w sieci zdjęcia turystów pozujących na placu św. Marka w Wenecji. Po co mi te byle jakie zdjęcia, skoro mogę sobie pooglądać na przykład dobre fotografie profesjonalistów?
Ba, kiedy właśnie przez takie zdjęcia w sieci zawodowi fotografowie tracą zarobek.
I to jest dewaluacja, do której przyczyniają się dzisiejsze media. Jakość umiera, gdy jest otoczona miliardami osób, z których każdy chce pokazać siebie i przekrzyczeć, przebić drugiego. Człowiek sobie myśli: „Po co mam podziwiać artystów, wezmę telefon i sam zrobię zdjęcie”. I robi. I wydaje mu się, że wyszło równie dobre jak to profesjonalne – a nawet lepsze, bo jego własne.
Po co mam ślęczeć nad ponad 900-stronicowymi „Księgami Jakubowymi”, napiszę sobie fajnego posta na Fejsie.
I tak dalej. Owszem, piszmy, fotografujmy, to nic złego. Tylko zachowajmy proporcje i miejmy świadomość, że nie każda nasza „produkcja” jest sztuką. Tak naprawdę nie jest nią prawie żadna.
Od czego zależy, czy internet nas wzbogaci, czy zdewaluuje?
Od dostępności. Szeroko dostępne serwisy rozmieniają nas na drobne. Korzystając wybiórczo, możemy wyłowić w tym oceanie wartościowe treści. Na świecie jest więcej ludzi – powiedzmy bez złej intencji, w uproszczeniu – głupich niż mądrych. I więcej dobrych niż złych. Niestety bycie dobrym nie gwarantuje bycia mądrym. Jeżeli większość dostaje medium do ręki i może się w nim wypowiadać, wielu z tego korzysta. I widać, że w swojej masie nie są rozumni, lecz emocjonalni. Mądrzejsi milczą. Gdy nie było tak pojemnego nośnika, jakim jest internet, media – prasa, radio, telewizja – przepuszczały w świat tylko część komunikatów. Jak ktoś był głupi, niespecjalnie mógł to na szeroką skalę propagować. Mówię o hejterstwie i infantylizmie, a nie o zwykłej obecności w sieci. Stanisław Lem, nieprzeciętnie inteligentny człowiek, powiedział kiedyś: „Nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie poznałem internetu”. A Olga Tokarczuk w swoim przemówieniu z okazji otrzymania Nagrody Nobla skonstatowała: „Internet to coraz częściej opowieść idioty, pełna wściekłości i wrzasku”.
Makbet tak widział całe życie: jako powieść idioty, „głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą”. Ale wracajmy do naszych baranów. Kiedyś człowiek mógł przemawiać tylko na rogu ulicy albo krzyczeć z dachu.
Dzisiaj może zebrać miliony followersów. I korzysta z tej szansy.
Skąd w nas potrzeba pokazania światu swojego śniadania?
Dla części osób publikujących takie zdjęcia to biznes, więc sprzedają to, co mają pod ręką. A ludzie, którym za to nikt nie płaci? Przyczyny bywają różne. Niektórzy robią to, bo dodatkowo podgrzewają swoje interesy, znak firmowy, na którym zarabiają. Inni z ogromnego poczucia niedowartościowania. Pozostali zaspokajają w ten sposób potrzebę bliskości, kontaktu, akceptacji, szukają bratniej duszy. Motywacją może też być zwykłe popisywanie i chwalenie się. Tak, wiem, narzekam, ale co by pani o mnie pomyślała, gdybym sobie zrobił kilkadziesiąt zdjęć pod uniwersytetami – Heidelbergiem, Harvardem czy Sorboną – i jedno za drugim powrzucał na otwarty Instagram?
Pomyślałabym, że przeprowadza pan eksperyment.
Uprzejma interpretacja. Ale przecież mógłbym się w ten sposób dowartościowywać. Pokazywać wszem i wobec, że mądrość tych uniwersytetów jest moją mądrością. Wrzucanie takich zdjęć do internetu jest bezsensowne, jeśli nie jest powodowane motywami biznesowymi czy prywatnymi, na zamkniętych kontach. Co obcych ludzi może obchodzić moje jedzenie? Nie jestem przecież dietetykiem. W kręgu rodzinnym, małej grupie przyjaciół, to jeszcze rozumiem. Dla bliskich ilustracja, że Jacek zaraz zje jajecznicę, jej zdjęcie, może mieć wartość informacyjną, przyjazną, rodzinną, estetyczną, a nawet medyczną.
Może już wszyscy jesteśmy wielką internetową rodziną?
Nie wydaje mi się. To jest raczej uwypuklenie indywidualizmu, samouwielbienia. Ja, ja, ja. Ja i moje jedzenie, ja i moje podróże, ja i mój kot, mieszkanie, szafa, buty albo jakaś poza...
Znana aktorka może takie zdjęcie wrzucić dla fanów. Ucieszą się.
OK, celebryci żyją ze sławy. Możemy do tej grupy zaliczyć też osoby publiczne – powiedzmy zdjęcia prezydenta z wizyty państwowej. To ma sens, bo to jest praca, informacja bądź interes. Ale, będąc przeciętniakiem, sprzedawać obcym swoje zdjęcia na otwartym koncie? Aż tak szukać uznania u obcych? Bliscy nam nie wystarczają? Ilość się liczy bardziej?
Jak by pan te swoje fotki wrzucił, posypałyby się lajki i musiałby pan przestać szydzić z Instagrama.
Jest mi to obojętne. Czułbym się dziwnie, gdybym to zrobił. Natomiast myślę czasami o krótkich komentarzach medialnych, takich diagnozach użytecznych dla człowieka w cyfrowym otoczeniu. Kto wie, może na Instagramie, może gdzie indziej? Wydaje mi się, że jest to potrzebne tym, którzy nie badają mediów zawodowo. Medioznawca, ktoś, kto nie poucza, lecz życzliwie konstatuje problemy, aby każdy sam zdecydował, czy w komunikowaniu medialnym przyda mu się to, czy nie. Oczywiście zdziwiłbym się, gdyby nie było hejtu…
No właśnie – hejt. Naprawdę mamy w sobie tyle nienawiści, co w internetowych komentarzach? Czy to media społecznościowe robią z nami coś złego?
Ludzie w większości nie są nienawistni. Ale głos zabierają głównie osoby ponadprzeciętnie pobudzone. Spokojni siedzą cicho. Stąd wrażenie, że jesteśmy społeczeństwem hejterów. To nieprawda – nienawistników jest proporcjonalnie niewielu. W większości nasz gatunek ma dobre cechy, w większości człowiek nie zabija, nie kradnie, nie gwałci bliźniego. Więc nawet mimo że większość ludzi na świecie nie jest zbyt inteligentna, to nie jest z nami źle.
Już proszę nie wygładzać. I tak pana zhejtują.
A może mnie zrozumieją i zalajkują, zaskoczą, nie wiadomo. Albo w ogóle nie zareagują. Dajmy im szansę. Interesuje mnie myślenie, edukowanie, a nie obrażanie się na kogokolwiek. Walczmy o mądry i bezpieczny internet, walczmy z głupotą, mówmy o niej, nazywajmy ją, zmieniajmy się, starajmy się bez emocji zrozumieć sens takiej walki. Chodzi przecież o naszą świadomą i sensowną obecność w mediach.
Wracamy do problemu niezrozumienia.
Nieznajomość synonimów powoduje, że ludzie się niepotrzebnie obrażają. Zwłaszcza że wśród synonimów są słowa przeciwnie zabarwione: poważny to może być i mądry, i drętwy, sztywny. Jedno pozytywne, drugie nie. A ludzie dyskutują i nie mogą dojść do ładu.
Jeśli hejterów jest niewielu, ale w mediach społecznościowych wiodą prym, to znaczy, że internet nie pokazuje prawdy o ludziach.
Jest krzywym zwierciadłem. Umyka mu ta cała milcząca i pozytywna większość.
Telewizja też prezentuje tylko wycinek świata.
Tam jest rzeczywistość kreowana pod kątem preferencji dramaturgicznych. Żeby program ludzi zainteresował, coś musi się w nim dziać. Tymczasem świat nie składa się głównie z mordów, tragedii, wypadków i zuchwałych kradzieży.
Jest nudniejszy.
Za nudny, żeby to pokazywać na ekranie. Rodzina jedząca obiad – fascynujące, prawda?
W norweskiej telewizji był kiedyś program, w którym przez kilka godzin na ekranie płonęło drewno.
Pewnie nie miał wielu widzów? Zresztą nadal można spotkać płonące kominki, pływające w akwariach rybki czy ujęcia z kamer przemysłowych. Kiedyś paliło się prawdziwe ognisko, a dziś pali się na ekranie. Atawizm żyje w innej postaci jako senny wypełniacz programu, nuda, a nie lajkowany fascynujący przekaz. Na co dzień media żywią się skrajnością i potrzebują silnych akcentów. A nieprawdziwy obraz jest mocniejszy niż rzeczywistość. Dlatego, choć na ogół ludzie są przyzwoici, w mediach ujawniają się głównie skrajności. Gdybyśmy wszyscy byli tacy jak w internecie, świat by już nie istniał.
Bardziej nam media społecznościowe szkodzą czy pomagają?
Szkodzą, bo pokazują tych, którzy wypowiadają się najchętniej, czyli niezdrowo pobudzonych emocjonalnie. Do tego dochodzą możliwości trollowania i boty. A to ma konsekwencje poważniejsze – propagandowe, manipulacyjne, wyborcze, polityczne, dotyczące naszego losu. Dlatego media trzeba rozumieć i je sobie dawkować. Zachować umiar, spokój, nie ufać. I pamiętać, że ogromny strumień negatywnych emocji w internecie nie oznacza, że na świecie przeważa nienawiść. Oznacza tylko, że te emocje w sieci wyraźniej widać. Paradoksalnie „kevinowate” piękno i bliskość mogą być prawie na wyciągnięcie ręki.
Media trzeba rozumieć i je sobie dawkować. Zachować umiar, spokój, nie ufać. I pamiętać, że ogromny strumień negatywnych emocji w internecie nie oznacza, że na świecie przeważa nienawiść