Na dzisiejsze posiedzenie Rady Unii Europejskiej zaplanowano drugie wysłuchanie Węgier w ramach procedury z art. 7 Traktatu UE. Będzie też informacja o sytuacji w Polsce, wobec której wszczęto tę samą procedurę – zmierzającą do stwierdzenia wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia unijnych wartości.
Artykuł 7 miele powoli, podsycając wątpliwości, czy chleb z tej mąki kiedykolwiek wyrośnie. Już dziś widać, że w kwestii obrony wolności słowa wspólnotowe mechanizmy zawiodły. Taki wniosek płynie z najnowszego raportu międzynarodowych organizacji dziennikarskich o sytuacji mediów na Węgrzech.
Wolność wypowiedzi znalazła się wśród zagrożonych unijnych wartości, w obronie których Parlament Europejski w ub.r. sięgnął wobec Budapesztu po art. 7. Tymczasem Międzynarodowy Instytut Prasowy (IPI), Komitet Ochrony Dziennikarzy (CPJ), Europejska Federacja Dziennikarzy (EFJ), Reporterzy bez Granic (RSF) i inne organizacje, które w końcu listopada wysłały swoich przedstawicieli na Węgry, konkludują, że państwowa kontrola nad mediami sięgnęła tam poziomu dotąd w Unii nienotowanego. „Procedury Unii Europejskiej nie powstrzymały państwa członkowskiego przed jawnym podważaniem roli mediów jako elementu demokracji” – czytamy w raporcie.
Jego autorzy zdają sobie sprawę, że Unia nie dysponuje bezpośrednimi narzędziami, by strzec wolności mediów. Ma jednak prerogatywy do ochrony konkurencji i zapobiegania niedozwolonej pomocy państwa – a Budapeszt w obu dziedzinach łamał reguły gry, by osłabić nieprzychylne rządowi media. W ub.r. prorządowej stacji komercyjnej TV2 przypadły dwie trzecie państwowych wydatków na reklamę telewizyjną, podczas gdy niezależny RTL Klub – o podobnym zasięgu – dostał tylko 1 proc. tego tortu.
Komisja Europejska tylko się temu przyglądała: raport przytacza skargi na pomoc państwa dla prorządowego nadawcy publicznego i dla przyjaznych władzy prywatnych mediów – po których nie podjęto żadnych kroków. Organizacje dziennikarskie chcą, by Bruksela w końcu potraktowała sprawę poważnie i wyciągnęła konsekwencje wobec Węgier – choćby właśnie za naruszanie zasad konkurencji. Apelują też do państw i instytucji unijnych o potępienie antymedialnej retoryki Budapesztu i ataków Fideszu na niezależne dziennikarstwo.
Jak węgierski rząd postrzega rolę mediów, wskazuje postawa jego rzecznika Zoltana Kovacsa, który w rozmowie z autorami raportu stwierdził, że kontrolowanie władzy nie jest rolą mediów, a niezależnych dziennikarzy nazwał politycznymi aktywistami. Rozmontowując rynek mediów od 2010 r., węgierska partia rządząca osiągnęła już niemal swój cel: zredukowała je do pasa transmisyjnego swoich komunikatów. Wprawdzie redakcje niepoddające się tej presji wciąż jeszcze działają, ale ich głos z rok na rok słabnie wobec krzyku prorządowych mediów suto karmionych reklamami z sektora publicznego. Raport organizacji dziennikarskich powołuje się na badania, według których Fidesz – za pośrednictwem przychylnych sobie podmiotów – kontroluje 80 proc. rynku wiadomości ze świata polityki i życia publicznego. Względna równowaga sił panuje jeszcze w internecie, z tym że jego zasięg ogranicza się głównie do obszarów miejskich.
W rankingu wolności mediów Reporterów bez Granic Węgry z roku na rok wypadają coraz gorzej: w tym roku spadły z 73. na 87. miejsce wśród 180 państw świata. Dotychczasowa bierność Wspólnoty nie tylko umożliwiła Fideszowi podporządkowanie sobie mediów w kraju, lecz także eksport tej polityki do innych państw Europy Środkowej i Wschodniej. Zainfekowane są już Czechy, Słowacja, Polska. Bo skoro Orbánowi udało się zdziesiątkować niezależne media, inni aspirujący autokraci też mogą uwolnić się od natrętnej krytyki.
Razem z bratankami zmagająca się z art. 7 Polska w tegorocznym rankingu RSF wylądowała na 59. miejscu – mniej więcej tam, gdzie Węgry były pięć lat temu. By spadać coraz niżej, wystarczy nic nie robić.