Wielu rodziców uważa, że trudniej jest dziś chronić dzieci przed zagrożeniami czyhającymi w sieci niż przed tymi, które istnieją w świecie realnym. Czy słusznie?
/>
Zyl – pod takim nickiem występuje na platformie streamingowej pewien amerykański nastolatek, który dzień w dzień po 10 godzin gra w popularnego „Fortnite’a”. Strzelankę, momentami brutalną, bez porywającej fabuły. Chłopak odchodzi od monitora tylko po to, by skorzystać z toalety lub zgarnąć z kuchni coś do jedzenia. I tak w kółko od blisko trzech miesięcy. Krótko mówiąc: kliniczny obraz uzależnienia od sieci. A przynajmniej tak przypadek nastolatka mógłby ocenić psycholog.
Być może zmieniłby zdanie, gdyby znał wszystkie fakty. Zyl ma bowiem konkretny cel. Gra, bo chce uzbierać pieniądze na leczenie swojego chorego na raka taty. Gdy zaczynał, był jednym z milionów użytkowników. Ale kiedy ujawnił, o jaką stawkę chodzi, w ciągu dwóch tygodni zebrał 13 tys. dol. i zyskał 20 tys. followersów. Podczas jednego ze streamów opisał, co dzieje się z jego tatą: „III stadium raka, z przerzutami do wątroby i płuc. Bez leczenia onkolodzy dają mu niecały rok”. Wtedy do akcji włączyli się czołowi gracze, dzięki czemu o akcji nastolatka usłyszał cały gamingowy świat. Zyl niedawno opublikował kolejną informację: „Chemia, którą podano tacie, działa. Jak tak dalej pójdzie, czeka go operacja. Szanse taty rosną. Cała moja rodzina wam dziękuje!”.
Marta Witkowska z działu edukacji cyfrowej NASK tłumaczy, że 60 proc. nastolatków wykorzystuje internet w zwykły sposób – do szukania danych, adresów, okazji. Tylko 5 proc. posługuje się nim do celów zdecydowanie innych niż reszta. W tej grupie są zarówno ci, którzy działają ryzykownie, jak i internetowi samarytanie. – Zamiast w nieskończoność demonizować sieć, zacznijmy o niej myśleć jak o zwykłym narzędziu, które nabiera mocy dopiero w rękach swojego użytkownika. Gdy to sobie uzmysłowimy, stosowanie prostych zakazów i straszenie stracą sens – podkreśla Witkowska.
Odwiedziny z Alaski
NASK przeprowadził niedawno badania obejmujące pogłębione wywiady z młodzieżą w wieku 13–18 lat, która prowadzi blogi na temat swoich pasji – fotografii, podróży, zwierząt, mody, rękodzieła (w stylu „zrób to sam”). – Dzięki nim zobaczyliśmy inny świat nastolatków. Taki, w którym internet służy rozwijaniu umiejętności – mówi Marta Witkowska. Ale obraz ten wcale nie jest różowy.
Młodzi blogerzy opowiedzieli o wiadrach hejtu, jakie się na nich wylały. Szczególnie na początku działalności. „Masakra” – tak wspominają tamten czas. I radzą: „Zachowajcie duży dystans. Najlepiej tak głęboki, jak Rów Mariański”. Dziś mówią, że nikt ich nie przygotował na wielką popularność, która pojawiła się niespodziewanie. Ludzie z małych miejscowości z dnia na dzień stracili prywatność. Tysiące obcych osób przyznało sobie prawo do komentowania ich wyglądu, stroju, zachowania. Stali się celebrytami, choć niespecjalnie im na tym zależało.
Co spowodowało, że nie zrezygnowali? Wsparcie, jakie dostali w realu od bliskich, rodziców i przyjaciół. Ale nie tylko: „Największą satysfakcję daje mi to, że pomagam ludziom z problemami i pewnego rodzaju kompleksami. Zawsze mogą do mnie napisać, a ja im poradzę, jak zmienić swoje życie na lepsze”. „Niedawno odnotowano wejście na moją stronę z Alaski i Kalifornii i nie wiem, czy było to przypadkowe, czy nie, ale fajna jest ta świadomość, że moja praca ma aż tak daleki zasięg”. Poczuli, że to, co robią, ma sens. Rzecz bezcenna i godna pozazdroszczenia.
Milczenie owiec
Ostatnie lata to wysyp badań opisujących, jak niebezpieczna i uzależniająca bywa sieć – zwłaszcza dla dzieci. I choć z pewnością jest w tym wiele prawdy, to wciąż nie brakuje obrońców internetu. – Załóżmy, że ktoś rzuci dziś hasło: zakażmy oglądania telewizji, bo są tam filmy pokazujące zbrodnie. Choćby „Milczenie owiec” i „Hannibal” z niezapomnianym Anthonym Hopkinsem. Grał sugestywnie, ale zainspirował kogoś do zbrodni? Czy powinniśmy wprowadzić cenzurę prewencyjną? Dla mnie odpowiedź na każde z tych pytań jest oczywista: nie – mówi dr Małgorzata Bulaszewska, kulturoznawczyni i medioznawczyni z Uniwersytetu SWPS. – To w końcu my dokonujemy wyboru – coś może stać się dla nas inspiracją, ale równie dobrze przestrogą.
Strach przed internetem próbował tłumaczyć już przed laty Marc Prensky, autor książek na temat edukacji i mediów, twórca pojęcia „cyfrowy tubylec”. Jego zdaniem problemem jest różnica pokoleniowa, wyjątkowo odczuwalna w XXI w. Amerykański badacz w głośnym artykule „Cyfrowi tubylcy, cyfrowi imigranci” z 2001 r. tłumaczył, że ci drudzy musieli się uczyć sieci już jako ludzie dojrzali lub prawie dorośli. Z kolei ci pierwsi od urodzenia mają do czynienia z internetem i nie znają życia bez mediów społecznościowych. Ba, nawet go sobie nie wyobrażają. To, co cyfrowi tubylcy umieszczają w sieci, jest dla nich tak naturalną czynnością, jak dla cyfrowych imigrantów to, co robią w domu czy pracy. Dyskusja na blogu jest dla nich dokładnie tym samym, czym dla starszego pokolenia rozmowa w gronie przyjaciół przy kawie czy piwie. Nie przejawem ekshibicjonizmu, jak czasem widzą to imigranci, tylko zwykłym życiem, narzędziem ekspresji.
Mamy więc dorosłych, którzy swoje obawy związane z niebezpieczeństwami w realu przenoszą na świat wirtualny. Pielęgnują w sobie przeświadczenie, że w sieci jest wiele zła. Jak pokazują badania NASK z 2019 r. „Rodzice nastolatków 3.0”, dorośli, choć w przeważającej większości (93 proc.) nie doświadczyli żadnej z form przemocy internetowej (jak np. ośmieszanie, poniżanie, rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji), uważają, że mowa nienawiści w sieci jest poważnym problemem (85 proc.). Ich zdaniem najbardziej ryzykowne jest korzystanie z mediów społecznościowych; skarżą się, że ludzie w internecie pozostają bezkarni, a kupienie substancji nielegalnych, takich jak dopalacze, nie stanowi żadnego problemu. Sami na przeglądanie sieci nie poświęcają zwykle więcej niż dwie godziny dziennie – najczęściej sprawdzają swój e-mail, płacą rachunki i czytają wiadomości.
Dla odmiany nastolatki spędzają w internecie średnio trzy razy więcej czasu – głównie na oglądaniu seriali i słuchaniu muzyki oraz rozmawianiu ze znajomymi przez komunikatory takie jak WhatsApp. Social media są dopiero na czwartym miejscu. Młodzi doskonale zdają sobie przy tym sprawę z ryzyka ataków hakerskich i innych sieciowych zagrożeń – większość zapewnia, że regularnie zmienia hasła i nie podaje swoich prawdziwych danych. Ponad połowa nie spotkała się z przemocą internetową, a 64 proc. mówi wprost, że nigdy nie była celem ataku. Zdecydowana większość nie ogląda też patostreamów, a jeśli już, to zerka z ciekawości. Ogólnie uważają, że sieć pozwala im rozwijać zainteresowania, otwiera na świat i ułatwia zdobywanie informacji. Na dodatek są świadomi tego, że wszystko może być dziś fake newsem.
Czy to oznacza, że dorośli martwią się na zapas?
Dla wtajemniczonych
Będąc rodzicem, trudno odpowiedzieć na to pytanie twierdząco, zwłaszcza jeśli słyszało się o stronach internetowych, które udzielają porad nastolatkom, jak się skutecznie głodzić, okaleczać czy w inny sposób robić sobie krzywdę. Nawet jeśli dostawcy internetu coraz częściej blokują te witryny, to jak ktoś bardzo chce, i tak znajdzie szkodliwe treści na Facebooku czy Instagramie. Wystarczy, że wpisze odpowiednie słowa klucze zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych. – Młodzi autorzy tych skrótów wiedzą, że są obserwowani. Gdy tylko rozszyfrujemy ich znaczenie, tworzą następne – mówi Marta Witkowska. Zaznacza jednak, że to wszystko nie oznacza, że ktoś, kto czyta takie wpisy, od razu zrobi sobie krzywdę. – Takie treści są jednak niebezpieczne dla tych nastolatków, które lubią eksperymentować i się popisywać – dodaje ekspertka.
Przestrzega też przed reakcją typową dla wielu zaniepokojonych rodziców: prewencyjny zakaz korzystania z internetu. Ale jej zdaniem jeszcze gorsza jest postawa: nie wiem, co tam jest, pewnie same głupoty. Albo: skoro dziecko wróciło ze szkoły z uwagą, to na pewno musiało się w sieci youtuberów naoglądać. – Dorośli dają zakaz na internet, uważając, że w ten sposób załatwili sprawę. A tak naprawdę nie zrobili nic – mówi. Podkreśla, że nie możemy z automatu demonizować sieci, w której dzieje się coraz więcej dobrego. – Pojawiły się algorytmy wyłapujące określone słowa. Wystarczy, że wpiszemy na Instagramie kilka razy „bulimia”, a wyskoczy pop-up (okienko – red.) z pytaniem: „Wszystko OK? Może szukasz pomocy?”. A jeśli np. wrzucimy w wyszukiwarkę Google pytanie „jak popełnić samobójstwo”, strony, które pojawią się w pierwszej kolejności, będą mówiły o psychologicznym wsparciu i przekierowywały do miejsc, gdzie można je znaleźć – wylicza Witkowska. Przyznaje, że jest wielką fanką poradnictwa online, które już dawno przestało być zestawem dobrych rad w stylu „wujka Google’a”. W prowadzenie sieciowych porad zaangażowano takie wyspecjalizowane instytucje, jak np. amerykańska NEDA (National Eating Disorder Association). Udostępnia ona m.in. komunikatory, na których cały czas dyżurują eksperci. – Jasne, że taka rozmowa nie zastąpi profesjonalnej terapii, ale ma inne zadanie: ośmielić młodych ludzi do szukania pomocy – tłumaczy ekspertka. Jest jeszcze inny aspekt. – Wszelkie grupy mniejszościowe są mocniej reprezentowane w internecie niż w realnym świecie. To oznacza, że odwiedzając media społecznościowe, jest większe prawdopodobieństwo, że natrafimy na anorektyczki, bulimiczki, osoby lubiące się okaleczać – mówi psycholog dr Jan Zając.
Niedawno Facebook poinformował też, że tylko od kwietnia do czerwca 2019 r. zablokował 1,5 mln treści dotyczących samobójstw i samookaleczeń. Na Instagramie było ponad 800 tys. takich interwencji. Obie firmy zapewniają, że chcą zdecydowanie walczyć ze szkodliwymi wpisami, publikują na swoich stronach informacje, gdzie mogą szukać pomocy osoby znajdujące się w trudnej sytuacji, mające objawy depresji i myśli samobójcze. Krytycy twierdzą, że takie działania służą głównie poprawie wizerunku gigantów technologicznych, którzy nieustannie spotykają się z zarzutami, że zbyt wolno reagują na niepokojące treści. – Ciekawe jest to, że wielu milionerów z Doliny Krzemowej stara się swoim potomkom ograniczać swobodny dostęp do sieci i jej zasobów. Steve Jobs przed laty zakazał swoim dzieciom korzystania w domu z iPada, a Bill Gates, twórca Microsoftu, ograniczył córce kontakt z komputerem, gdy zaczęła zbyt często grać. Pracownicy Apple’a, Google’a czy Yahoo! posyłają dzieci do szkół takich jak Waldorf School of the Peninsula w Dolinie Krzemowej, w której wszystkich obowiązuje zakaz używania elektronicznych gadżetów. Przedmioty są tam podobne do tych nauczanych w szkołach zawodowych: wycinanie z metalu, szycie, modelarstwo – wylicza psycholog dr Jan Zając. Czyżby więc milionerzy z Mountain View widzieli coś, o czym nie wiemy?