Po ogłoszeniu czwartkowej opinii rzecznika generalnego Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, który proponuje, by prawo do wynagrodzenia za korzystanie z kapitału mieli konsumenci, a nie banki, wśród ekonomistów pojawiły się głosy, że nie ma to nic wspólnego ze sprawiedliwością. Zwłaszcza ze sprawiedliwością społeczną. Czy słusznie?
Rzeczywiście, trudno zrozumieć, że osoby, które wzięły kredyty walutowe – tańsze i bardziej dostępne w owym czasie niż hipoteki w złotych – miałyby liczyć na dodatkowe preferencje względem „złotowiczów”. Kredyty frankowe okazują się nie tylko źródłem darmowego finansowania zakupu mieszkań, ale po opinii rzecznika TSUE mogą nawet być dla frankowiczów źródłem zarobku.
Skąd pieniądze na wynagrodzenie za korzystanie z kapitału dla kredytobiorców? Przecież nie z kieszeni prezesów banków (tych, którzy udzielali kredytów walutowych, już właściwie nie ma w sektorze). Raczej z wyższych prowizji, podwyższonego oprocentowania kredytów i obniżonego oprocentowania depozytów, jakie czeka obecnych i przyszłych klientów banków.
Ale w całej sprawie nie chodzi o to, żeby było sprawiedliwie. Ma być zgodnie z prawem. Jeśli unijna dyrektywa mówi, że konsumenta trzeba chronić przed korporacją wykorzystującą swoją przewagę umowną, to po TSUE trudno się spodziewać czegoś innego niż wsparcia kredytobiorców i zgody na karanie banków. Polskie sądy unieważniają umowy z winy kredytodawców. Unijnemu trybunałowi to wystarczy. Nie będzie się zajmował dochodzeniem, jak duże były nieprawidłowości w umowach. Czy było to gigantyczne oszustwo, wpędzenie setek tysięcy klientów w oszukańcze umowy, kredyty walutowe bez walut i celowe ponaddwukrotne podniesienie kursu franka wobec złotego? Czy może sprytni prawnicy byli w stanie przekonać sędziów, że tabele kursowe, co do których nie ma zastrzeżeń np. przy płaceniu kartą za granicą, w przypadku hipotek sprawiają, że bank ma pełną dowolność w ustalaniu kursu, co czyni go zupełnie nieprzewidywalnym? To problem zastanawiających się nad sprawiedliwością społeczną, ale nie dla TSUE.
Sprawę kredytów frankowych można było załatwić wiele razy. O problemie wiadomo od ponad dekady, bo to w czasie globalnego kryzysu finansowego kurs franka pierwszy raz mocno poszedł do góry. Rozwiązania nie szukały banki. Niespecjalnie zależało na tym nadzorowi. Najwięcej pretensji można mieć jednak do polityków. Oni dużo w tym względzie obiecywali (pamiętamy pierwszą kampanię prezydencką Andrzeja Dudy), ale skończyło się na tym, że sami wysyłali kredytobiorców do sądów (pamiętamy Jarosława Kaczyńskiego). Było kilka projektów ustaw, żaden nie wszedł w życie. Na ironię losu zakrawa, że pod koniec rządów PO-PSL był sensowny (ktoś powiedziałby: sprawiedliwy) projekt dzielący koszty, jakie wiążą się ze spadkiem kursu złotego, na pół pomiędzy banki i kredytobiorców. Pamiętamy, że przedwyborcza wrzutka SLD i zmiana proporcji podziału tych kosztów doprowadziła do tego, że sprawy nie załatwiono.
Dziś na uchwalanie jakichkolwiek przepisów dotyczących kredytów walutowych jest już za późno. Banki wpadną w problemy? Będą z trudem odbudowywać kapitały? Nie będą chciały podejmować ryzyka i ograniczą działalność kredytową, czym osłabią koniunkturę w całej gospodarce? Zagraniczne banki będą chciały się pozbywać polskich spółek córek? Wszystko to możliwe. Wtedy frankowe banki powinny trafić w ręce frankowiczów. Nikt nie zadba o własne interesy tak, jak oni. Może z wyjątkiem ich prawników. ©℗