Szacunkowy koszt przewalutowania wszystkich kredytów frankowych to 20–30 mld zł
Nie miejmy złudzeń: zgłoszone dotychczas propozycje przewalutowania kredytów hipotecznych denominowanych we frankach szwajcarskich nie doprowadzą do całościowego rozwiązania tego problemu. Nie pozwoli na to ani ogłoszony ponad miesiąc temu pomysł Andrzeja Jakubiaka, przewodniczącego KNF, ani tym bardziej koncepcja Związku Banków Polskich z minionego tygodnia.
Nie miejmy złudzeń: zgłoszone dotychczas propozycje przewalutowania kredytów hipotecznych denominowanych we frankach szwajcarskich nie doprowadzą do całościowego rozwiązania tego problemu. Nie pozwoli na to ani ogłoszony ponad miesiąc temu pomysł Andrzeja Jakubiaka, przewodniczącego KNF, ani tym bardziej koncepcja Związku Banków Polskich z minionego tygodnia.
Jakubiak zaproponował, by kredyty we frankach przewalutować w taki sposób, by „frankowicze” musieli oddać to, co w przeszłości zarobili na niższych ratach. W zamian ich zobowiązania wobec banków zostałyby podzielone na dwie części: zabezpieczoną hipoteką w wysokości odpowiadającej oryginalnie pożyczonej kwocie pomniejszonej o kwotę, o jaką zmniejszyłby się w wyniku spłacania kredyt złotowy, a także na część niezabezpieczoną. Ta druga miałaby charakter preferencyjny – klient korzystałby z niskiego oprocentowania, a w dodatku połowa raty byłaby umarzana przez bank.
Nie ma dokładnych wyliczeń dotyczących tego, jaki byłby koszt tego pomysłu, ale pojawiały się kwoty w granicach 20–30 mld zł – przy założeniu, że z mechanizmu skorzystaliby wszyscy „frankowicze”. Doszedłby jeszcze jeden problem: banki musiałyby błyskawicznie zgromadzić ponad 30 mld franków (portfel frankowy to w przeliczeniu ok. 150 mld zł). Tu uwaga do osób, które nie wierzą, że w kredytach frankowych faktycznie były używane jakieś franki – tak, były, a przy przewalutowaniu polskie banki musiałyby je oddać zagranicznym kontrahentom.
Przedstawiciele nadzoru uspokajają, że straty banków nie byłyby tak duże, a w dodatku odnosiłyby one pewne korzyści, wynikające np. z tego, że kredytom we frankach nadana jest wyższa waga ryzyka niż hipotekom w złotych. Przewalutowanie pozwoliłoby więc na uwolnienie pewnej kwoty kapitału, który można by wykorzystywać na rozwijanie bieżącej działalności kredytowej. Przede wszystkim jednak reprezentanci Urzędu KNF zaznaczają, że mechanizm ma być dobrowolny i nie wszyscy „frankowicze” zechcieliby z niego skorzystać. Skoro tak, to koszty rzeczywiście byłyby mniejsze. Problem w tym, że w ten sposób uzyskujemy tylko (ale równocześnie „aż”) sposób uwolnienia się od frankowej niewoli, a nie systemową likwidację problemu wystawienia polskiej gospodarki na duże ryzyko wahań kursu złotego wobec franka.
To samo można jednak powiedzieć o propozycji sektora bankowego, która zakłada, że chętni mogliby wejść do swoistego „frankowego tunelu”: przy wybranym (prawdopodobnie przez samego klienta) poziomie kursu byłby obowiązek przewalutowania kredytu, w zamian klient mógłby liczyć na dopłatę do raty, gdyby kurs poszybował jeszcze w górę. Tu również mamy tylko furtkę do zerwania z frankiem, nie zaś rozwiązanie likwidujące problem raz na zawsze.
Pomysł bankowców ma dwie dodatkowe wady. Pierwsza: dużo mówi się o tym, że biorąc kredyty denominowane we frankach czy też indeksowane jego kursem, klienci nie byli świadomi ryzyka walutowego. Skoro tak, to czy będą w stanie odpowiedzialnie podjąć decyzję o przyszłym kursie przewalutowania? Mocno wątpliwe. Druga wada polega na tym, że propozycja przewiduje, iż stratami wynikającymi z umocnienia się franka mieliby podzielić się nie tylko klienci i banki, ale w pewnej mierze także sektor publiczny. Obejmujący wszystkich tych, którzy w ogóle nie brali kredytu na mieszkanie lub też na nie pożyczyli – ale w złotych, np. dlatego że nie chcieli na siebie brać niepotrzebnego ryzyka walutowego.
Skomplikowany mechanizm przewalutowania to tylko jeden z mechanizmów, jakimi bankowcy chcą wesprzeć kredytobiorców. Drugim ma być fundusz, z którego mogliby korzystać wszyscy ci, co nie są w stanie spłacać kredytu: przez rok fundusz płaciłby za nich, później „pomoc” trzeba by oddać w postaci nieco wyższych rat. Tu jednak pojawiają się co najmniej dwa zastrzeżenia: pierwsze znów dotyczy zaangażowania środków publicznych (bankowcy odpowiedzą zapewne, że to nie oni wyszli z propozycją, że po wybuchu kryzysu mieliśmy już ustawę o pomocy i że oni po prostu chcą dołożyć co najmniej połowę potrzebnej kwoty). Drugie: kilka lat temu bardzo popularne były sprzedawane jako dodatek do kredytów hipotecznych ubezpieczenia od utraty pracy. Co się z nimi stało?
Skoro ani propozycja banków, ani nadzoru całościowo nie rozwiąże problemu kredytów we frankach, być może pozostanie nam cieszyć się z tego, że powstanie – o ile faktycznie do tego dojdzie – mechanizm preferencyjnego, co nie znaczy, że bezbolesnego, przewalutowania, z którego zechce skorzystać jakaś część kredytobiorców.
Gdyby jednak banki naprawdę chciały ulżyć swoim klientom, to jest prosty sposób, o którym jak dotąd się nie mówi: niech banki oddadzą klientom to, co wzięły od nich w postaci spreadów. W sumie uzbierałoby się tego kilka miliardów złotych. Nie trzeba tej kwoty oddawać w gotówce, wystarczyłoby odpowiednio zmniejszyć zadłużenie. Operacja na pewno nie byłaby łatwa, ale też chyba nie trudniejsza w realizacji od pomysłu szefa nadzoru czy bankowców. I jeszcze jeden argument za: mamy już przykład, że to da się zrobić – był to jeden z elementów przewalutowania frankowych hipotek na Węgrzech.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama