W ostatnich tygodniach wielkie zainteresowanie budziły zapisy umów kredytowych, jakie krajowe banki podpisywały z klientami chcącymi pożyczyć pieniądze na zakup mieszkania. Zainteresowanie dotyczyło kredytów we frankach. Ale biorąc pod uwagę to, co dzieje się w strefie euro, być może warto zajrzeć też do umów „eurowych”.
Od pewnego czasu wiara w to, że euro przetrwa obecny kryzys, nie jest bezwarunkowa. Ryzyko, że z unii walutowej wypadnie pierwszy kraj, nie da się tak zupełnie pominąć. A jeśli strefa euro straci jednego członka, całkiem realne byłoby wyjście z niej także innych państw. Prawdopodobieństwo, że strefa euro całkiem się rozpadnie, nie jest może zbyt duże, ale jednak istnieje.
A teraz wróćmy do zapisów umów kredytowych (nie tylko tych na zakup mieszkań, euro to także dość popularna waluta wśród kredytobiorców firmowych, zwłaszcza tych, którzy trudnią się eksportem): czy zawierają one klauzule dotyczące tego, jak spłacać kredyt denominowany w walucie, której nie ma? Jaka stopa procentowa miałaby być podstawą do wyznaczania oprocentowania takiego kredytu? Jaka w ogóle miałaby być jego wartość?
Dziś takie rozważania mogą wyglądać na czysto teoretyczne. Ale kilka lat temu równie teoretyczne mogło być myślenie, jak określać koszty kredytu przy ujemnych stopach procentowych. Przez kilka ostatnich lat powinniśmy się przyzwyczaić, że to, co w gospodarce uważaliśmy za pewnik, wcale nie jest gwarantowane.