Klasa średnia szykuje się na kryzys. A niektórzy twierdzą, że już go doświadczają.
By stwierdzić, jakie konsekwencje dla klasy średniej mają wysoka inflacja, rosnące koszty życia i rat kredytów (a jesteśmy świeżo po dziewiątej podwyżce stóp procentowych), trzeba określić, kto do tej grupy się zalicza. Upraszczając: mamy kryterium dochodowe i zawodowe – i według najróżniejszych opracowań dają one podobne rezultaty: „średniakami” jest nieco ponad połowa Polaków (przy ok. 37 proc. klasy niższej i 12 proc. wyższej). Dla przykładu: badania CBOS mówią, że z klasą średnią utożsamia się aż 77 proc. z nas, choć dzielimy się tu jeszcze na podgrupy: średnią właściwą (46 proc.), niższą (14 proc.) i wyższą (17 proc.). Z kolei eksperci Polskiego Instytutu Ekonomicznego przyjęli, że do klasy średniej zaliczają się gospodarstwa domowe z 1,5 tys. – 4,5 tys. zł dochodu netto do dyspozycji na głowę. Wyróżniają też najbardziej charakterystyczne dla tej warstwy zawody. To m.in. właściciele średnich firm, urzędnicy i menedżerowie średniego szczebla, technicy wyższego szczebla, pracownicy umysłowi, urzędnicy, przedsiębiorcy. I na koniec – wyższym wykształceniem legitymuje się 26 proc. klasy średniej (dla porównania 55 proc. – wyższej i 5 proc. – niższej).
Profesor Gavin Rae, socjolog, kierownik Katedry Nauk Społecznych w Akademii Leona Koźmińskiego, przyznaje, że nie ma jasnej definicji klasy średniej. Różne badania pokazują, że w Polsce to znaczna grupa, zarabiająca powyżej przeciętnych dochodów. Ale nie tylko to ją wyróżnia. Także rodzaj wykonywanej pracy, która jest bardziej kreatywna, samodzielna. To osoby, które dotąd miały kwalifikacje gwarantujące względne bezpieczeństwo i stabilność zatrudnienia. Wyróżniało je także miejsce zamieszkania, bardziej w nowym budownictwie, kamienicy niż wielkiej płycie. Ale jak to teraz osiągnąć, kiedy o kredyt coraz trudniej (znów kłania się środowa decyzja NBP)? Dlatego ten wyznacznik klasy średniej, zdaniem socjologa, upada. I nie tylko on. – Budowała się w Polsce na ideologii indywidualizmu. A przyświecała jej myśl, że damy sobie radę, jeśli dostaniemy swobodę, wolny rynek, a państwo będzie trzymało się od nas jak najdalej. Teraz w kryzysie klasa średnia także oczekuje więcej od państwa, co nie jest spójne z jej pierwotnym wizerunkiem. Ludzi jednak zmusza do tego sytuacja. Rosnące ceny usług prywatnych, opieki medycznej, edukacji, z których dotąd chętnie korzystali – mówi prof. Rae. Przewiduje, że dla tych osób najboleśniejsze okażą się jakiekolwiek oszczędności w ramach kapitału ludzkiego. Edukacja, dodatkowe lekcje dla dzieci są kluczowe dla osób z aspiracjami. Dla nich wiedza i wykształcenie mają jasne powiązanie z mocniejszą pozycją zawodową.
Stereotypowy obraz wielkomiejskiej klasy, która przy stosunkowo niskim nakładzie pracy zarabia nieźle (zwłaszcza dzięki wykształceniu), nie jest całkiem trafiony. A to oznacza, że i mierzenie się z dzisiejszą drożyzną będzie w tej grupie przybierało różne formy. Ekonomiści są jednak zgodni, że to od jej decyzji będzie zależało, jak uporamy się z kryzysem jako kraj. A nieuchronne wybory, jakie stoją przed klasą średnią, idą znacznie dalej niż rezygnacja z kubka latte.
Ambicje na talerzu
– To nie jest tylko kwestia kawy z popularnej sieciówki (15 zł), ale też wyjścia z dziećmi na lody (gałka ok. 6 zł), kupienia warzyw na obiad (1 kg fasolki szparagowej – ok. 30 zł). Także opłacenia dodatkowych lekcji matematyki (obecnie 110 zł za godzinę zegarową z dojazdem do domu) – wylicza Paula Wawrzyniak, mama dwójki dzieci w wieku szkolnym. Mieszka w Warszawie, pracuje w firmie działającej na rynku deweloperskim. Kilka lat temu wzięła z mężem kredyt w złotych na zakup mieszkania. Rata urosła w ostatnich miesiącach o ok. 300 zł. Do tego koszty leasingu samochodu, którym jeździ jej prowadzący własną działalność mąż – kolejne 300 zł na minusie. Jak sama mówi, zalicza się do klasy średniej. Ciężko pracującej na swoje utrzymanie, co podkreśla kilka razy. – W ostatnim czasie tematem numer jeden naszych małżeńskich dyskusji jest to, z czego w kolejnych tygodniach przyjdzie nam rezygnować. I nie mamy za wielkiego pola manewru – mówi.
Dzieci Pauli chodzą do szkoły publicznej. Dojazdy odpadają, bo spacerem pod bramę to góra kwadrans. Mąż z samochodu zrezygnować nie może, bo elementem jego pracy są wyjazdy służbowe po kraju.
Paula ma siostrę, której córka od września miała pójść do renomowanej szkoły niepublicznej. Czesne to ok. 2,3 tys. zł. – Ktoś powie, że dużo, ale do niedawna nam się jeszcze kalkulowało, bo w kwotę była wliczona ciekawa oferta nauki języków, basen, posiłki. Myśleliśmy z partnerem, że to najlepsze rozwiązanie, bo sensem naszej pracy jest wykształcenie naszej jedynaczki, a więcej dzieci nie planujemy. Teraz jednak poważnie rozważamy, czy nas na to stać. Dyrekcja szkoły już podniosła czesne o koszty inflacji. To pierwsza podwyżka od pięciu lat, ale usłyszeliśmy, że zapewne nieostatnia. Zastanawiamy się więc, czy jest sens zaczynać szkołę, którą być może po roku trzeba będzie zmieniać. I jak to wtedy zakomunikujemy dziecku? – pyta Beata Wawrzyniak.
– Mam na Ochocie po rodzicach mieszkanie, które wynajmuję. W wyremontowanym bloku z lat 80., 45 mkw. Wystawiam za ok. 3 tys. zł i ogłaszam się w mediach społecznościowych, stąd wiem, że to naprawdę korzystna oferta. Mimo to ostatnio zmienił się profil chętnych. Mieszkanie wynajmują wspólnie trzy młode, dorosłe osoby. Jedna jest z Warszawy, pozostałe przyjechały do stolicy za pracą. Najpierw byłam temu przeciwna, ale dałam się przekonać. Kilka razy rozmawiałam z moimi najemcami. Mówią, że to dziś dla nich jedyna opcja, by się utrzymać w wielkim mieście – opowiada Joanna Raczyńska. Przekonuje, że to rozumie. Jako absolwentka filologii zatrudniona w wydawnictwie sama wdraża swój pakiet oszczędnościowy. – Jestem singielką. Zminimalizowanie kosztów życia zależy więc od moich wyborów. Ubrania, jeśli muszę, kupuję z drugiego obiegu. Na bazarek chodzę popołudniami, kiedy sprzedawcy są bardziej skłonni schodzić z ceny towaru, który następnego dnia może nie prezentować się atrakcyjnie.
Kolejny głos w tej dyskusji: Karolina. Jest pracownikiem naukowym. Zajmuje kierownicze stanowisko w zespole realizującym granty ze środków publicznych. Ma tytuł doktora, jest w trakcie habilitacji. – Moja pensja ze wszystkimi dodatkami to niespełna 4 tys. zł na rękę. I jestem klasycznym przykładem „wewnętrznego słoika” – ironizuje. Tłumaczy, że raz w tygodniu, po rodzinnym obiedzie, dostaje prowiant w postaci kotletów, zup i sałatek. W ten sposób w tygodniu niemal nie wydaje na jedzenie. W jej zespole badawczym tylko ona ma taki komfort. Ostatnio dwie osoby zrezygnowały z kariery naukowej na rzecz pracy typowo komercyjnej, za to lepiej płatnej. – Cóż, ambicji na talerzu nie położysz, rachunku za prąd też nimi nie zapłacisz.
Nasze rozmówczynie stawiają sobie za punkt honoru, że nie naruszą zgromadzonych oszczędności. Te są różne, od 5 tys. do 45 tys. zł. Wszystkie na czarną godzinę, która ich zdaniem jeszcze nie nadeszła. Równocześnie przyznają, że dziś nie są w stanie odkładać drobnych sum, tak jak robiły to rok czy dwa lata temu.
Podwyżki dla zdrowia
Alicja Defratyka, ekonomistka, autorka projektu Ciekaweliczby.pl, mówi, że inflacja dotyka wszystkich demokratycznie. Owszem, osoby biedniejsze najbardziej. Zwłaszcza gdy ich budżet wymusza na nich dokonywanie podstawowych wyborów: wydać pieniądze na leki, jedzenie czy na czynsz? Ale ci, którzy zarabiają powyżej średniej krajowej, też ją odczuwają. Dużym nadużyciem i nietaktem byłoby stwierdzenie, że wystarczy, by zrezygnowali z kilku latte kupowanych w ulubionych kawiarniach.
– Weźmy choćby osoby z dużymi kredytami. Zwłaszcza jeśli brały je przed podwyżkami stóp procentowych. Nie można definiować sytuacji ludzi wyłącznie przez pryzmat ich zarobków, kluczowe są obciążenia. A także sytuacja osobista, w której się znajdują. Ktoś może mieć na utrzymaniu rodziców, osobę niesamodzielną, ponosić duże wydatki na rehabilitację, opiekę – mówi Defratyka.
Dlatego nie zgadza się z opiniami, że osoby bogatsze „nie znają prawdziwego życia”. Każde życie jest prawdziwe. Analityczka zwraca uwagę, że największy problem ze spłatą kredytów mieszkaniowych mogą mieć osoby, które wzięły je w czasie praktycznie zerowych stóp procentowych, czyli od końca maja 2020 r. do początku października 2021 r. Łącznie zaciągnięto wtedy ok. 330 tys. kredytów mieszkaniowych. – W tym przypadku raty urosły w sposób bardzo odczuwalny. A to oznacza modyfikację planów czy rezygnację z nich – mówi.
Przekonuje, że w poprzednich latach wcale nie żyliśmy ponad stan. Jak kogoś było stać na zakup mieszkania, to po prostu to robił. Była też presja na posiadanie własnego lokum, które stało się wyznacznikiem statusu.
– 85 proc. Polaków mieszka dziś w mieszkaniach własnościowych i pod tym względem jesteśmy w czołówce Europy – wylicza. – Nie jest niczym uwłaczającym, że w wieku dwudziestu kilku lat człowiek wynajmuje mieszkanie wspólnie z kilkoma innymi, np. znajomymi ze studiów. Bo nie stać go na samodzielne wynajęcie dwupokojowego lokum, którego cena poszybowała do 3,5 tys. zł i więcej miesięcznie. Zachęcam do zarządzania domowym budżetem i sprawdzenia, na co dokładnie wydajemy pieniądze. Na jedzenie na mieście, kosmetyki, ubrania, płatne subskrypcje, z których dawno już nie korzystamy. Takie podsumowanie, jestem pewna, zadziała na niektórych jak kubeł zimnej wody – mówi.
Największą siłę powinna mieć analiza wydatków na nałogi. – Weźmy papierosy. Załóżmy, że paczka kosztuje 15 zł. Jeśli ktoś pali jedną dziennie, w skali miesiąca to 450 zł. Tyle, ile opłacenie dodatkowych zajęć dla dziecka lub kwota brakująca do raty kredytu. Papierosy w tym momencie nie są najpilniejszym wydatkiem. Może więc ich cena będzie impulsem, by rzucić palenie. To samo dotyczy alkoholu – mówi Alicja Defratyka.
Hulajnoga, hulaj dusza
O tym, że inflacja, wyższe ceny i stopy procentowe wpływają na zachowania Polaków, mówią też wyniki najnowszego badania ARC Rynek i Opinia. Więcej niż jedna trzecia Polaków przyznaje, że musiała ograniczyć codzienne wydatki, by pieniędzy wystarczyło na cały miesiąc. Co czwarty twierdzi, że przez wyższe ceny brakuje mu na rzeczy podstawowe. Dla 38 proc. osób to powód rezygnacji z wyjścia do restauracji, dla 35 proc. jeżdżenia samochodem ze względu na wysokie ceny benzyny, a dla 5 proc. nawet jego sprzedaży.
– Przed pandemią 57 proc. Polaków uważało auto za wyznacznik statusu. Na koniec 2021 r. było to 50 proc. – mówi Adam Jędrzejewski, prezes i założyciel Stowarzyszenia Mobilne Miasto. Ocenia, że aspekt ekologiczności ma znaczenie, ale nie on powoduje zmianę nawyków. Decyduje o tym przede wszystkim cena i wygoda. – Z naszych analiz wynika też, że już jedna czwarta konsumentów, którzy wydają ponad 300 zł miesięcznie na samochód, chciałoby te wydatki ograniczyć – dodaje. Drogie paliwa, jak mówi, mają znaczenie w nasilaniu się trendu, zgodnie z którym nie chcemy posiadać, lecz używać i współdzielić. Stąd rosnąca popularność samochodów na wynajem krótkoterminowy, hulajnóg i rowerów oferowanych na minuty.
O popycie na te usługi świadczy ich rozwój. Jak wynika z danych Mobilnego Miasta za I kw. tego roku, hulajnogi są dostępne w 89 miastach, a łączna flota liczy niemal 45 tys. sztuk. To prawie trzy razy więcej niż w analogicznym okresie 2021 r. Rowerów w ulicznych wypożyczalniach jest blisko 15,5 tys. (rok temu – ok. 13,5 tys.).
Doktor Adam Czarnecki z firmy badawczej ARC Rynek i Opinia obserwuje, że klasę średnią zdominowały obecnie dwie skrajne postawy. Pierwsza, dominująca, to ograniczanie konsumpcji. Przede wszystkim tych usług i dóbr, które mogą zakwalifikować jako luksusowe, czyli niekonieczne do życia. Druga wychodzi ze skrajnie innego założenia: lepiej jest pieniądze wydać teraz niż czekać, aż jeszcze stracą na wartości.
Jest trzecia droga – rzeczy z drugiego obiegu. Karierę robią nie tylko second handy, lecz także sklepy charytatywne, gdzie towar dostarczają klienci, a pieniądze z jego sprzedaży trafiają do organizacji pozarządowych. Zaczęło się od ubrań. Dziś w ofercie są też np. meble.
– Wystartowaliśmy w 2020 r., w pandemii. Wtedy zainteresowanie było małe. Rok temu klientów przybyło, ale mieliśmy wrażenie, że pojawiają się głównie z powodów ekologicznych. Dziś ekologia została wyraźnie wsparta przez ekonomię. Ludzie przychodzą, bo szukają rzeczy w okazyjnych cenach – mówi Maciej Kosiorek, menedżer ReStore. Dodaje, że sklep ma teraz kilkadziesiąt transakcji dziennie. O połowę więcej niż przed rokiem. Dorobił się też grona stałych klientów.
To jest lifestyle
Profesor Rae zwraca uwagę, że obecny kryzys ma dla klasy średniej wymiar egzystencjalny, gdyż uderza w podwaliny tego, na czym się dotąd opierała. A w każdym razie w to, na podstawie czego się identyfikowała. – Dziś ci ludzie muszą pracować szczególnie wytrwale, by utrzymać dotychczasowy komfort życia. Dla nich decyzje o rezygnacji z wyjazdu, zakupów czy jedzenia w restauracji są o tyle trudne, że najmocniej tęskni się za tym, co utracone, a jeszcze niedawno stanowiło element życia. Innymi słowy za tym, w czym się już zasmakowało – mówi prof. Rae. – W piciu kawy w kawiarni nie chodziło o ten kubek, tylko o spędzenie czasu wśród ludzi, z którymi czujemy się dobrze. To element lifestyle’u. Dlatego nie można go rozumieć jedynie wąsko jako luksusu, z którego stosunkowo prosto zrezygnować.
Zdaniem socjologa to, na ile trwale zmienimy swoje nawyki w poszukiwaniu oszczędności, zależy dziś od czasu trwania kryzysu. – Jesteśmy w stanie przekonać samych siebie i bezszkodowo przeprowadzić krótkotrwałe działania. Zwłaszcza że jesień i zima dopiero przed nami, a wraz z nimi pojawią zwiększone o koszty ogrzewania rachunki. Potrzebujemy jednak jasnej perspektywy, która ugruntuje naszą motywację. I właśnie z nią jest problem – ucina.
Doktor Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, ekonomistka, wykładowczyni na Wydziale Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego, ocenia, że w przeciwieństwie do osób z najniższymi dochodami klasa średnia ma jakieś oszczędności. Pytanie na dziś i jutro brzmi więc, czy uruchomi te rezerwy, by utrzymać dotychczasowy poziom życia. – Decyzja będzie zależała od indywidualnej oceny sytuacji makroekonomicznej i tego, jak ona się przekłada na gospodarstwo domowe – mówi ekspertka. Dodaje, że istnieją powody do obaw. Choćby o zatrudnienie. – Nie mamy pewności, czy obecny, niski poziom bezrobocia się utrzyma. Na portalach oferujących pracę ogłoszenia są, ale z każdym miesiącem ich ubywa.
Ekonomistka zwraca uwagę, że im większa liczba dzieci w rodzinie, tym trudniejsze decyzje do podjęcia. – Należy się spodziewać, że w niepewnej sytuacji dominować będzie tendencja do nieruszania oszczędności, co rodzi konieczność rezygnacji. Z czego? Z perspektywy osób posiadających kredyty pomocne w kreśleniu dalszych scenariuszy będzie poznanie ostatecznego kształtu wakacji kredytowych – mówi.
Zakłada, że każdy przyjęty kierunek musi być przemyślany, bo kryzys, szacuje, potrwa dwa, trzy lata. – Ludzie będą rezygnować z drobnych przyjemności jak wyjście do kina, restauracji. Ale też z inwestycji w edukację dzieci. Nadchodzące wakacje będą z pewnością czasem poważnych przemyśleń, a ich rezultaty poznamy we wrześniu.