Polskie banki oprocentowują kredyty przy koncie na poziomie od 10 do 16 proc., czyli blisko maksymalnego dozwolonego pułapu. Do tego dochodzą opłaty i prowizje, dlatego rzeczywisty koszt kredytu jest wyższy. A debety są u nas jedne z najdroższych w Unii. Interwencja państwa jest konieczna, by maksymalizacja zysków nie odbywała się kosztem obywatela.
Ma być taniej. Posłowie chcą wymusić na szefach banków obniżenie oprocentowania kredytów przy kontach
Jednocześnie stopa WIBOR wynosi 2,7 proc. i jest zbliżona do podstawowej stopy NBP (2,5 proc). – Bank powinien zarabiać na naszych debetach ok. 5 proc. Nie więcej. Mimo to często bierze dwukrotnie, a nawet trzykrotnie więcej. To nieuczciwe – mówi szef podkomisji do spraw instytucji finansowych Wiesław Janczyk z PiS.
Tym bardziej że, jak podaje analiza przygotowana przez dr hab. Annę Szelągowską z SGH, rzeczywisty koszt kredytu odnawialnego w strefie euro na koniec 2013 r. wynosił 7,63 proc.
Dlatego podkomisja wezwie na dywanik prezesów banków. Na posiedzenie, które ma się odbyć 23 kwietnia, zaproszeni zostali szefowie Pekao SA, PKO BP, Banku Zachodniego WBK, Raiffeisen Banku, BPH, ING, BGŻ, Alior Banku, Millennium Banku i SKOK. Na spotkaniu będą także przedstawiciele Związku Banków Polskich i Związku Banków Spółdzielczych oraz szefowie instytucji finansowych, czyli KNF, NBP, MF i Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
Jeśli sejmowy apel do bankowców o obniżenie oprocentowania nie przyniesie skutku, sprawą może się zająć UOKiK. Zdaniem Janczyka urząd sprawdziłby, czy między bankami nie doszło do zmowy, która uderza w klientów. Na razie nie ma mowy o konkretnych pomysłach zmian ustawowych w tym zakresie.
Inicjatywa sejmowej podkomisji do spraw instytucji finansowych to przykład politycznej interwencji i nacisku na biznes. Takie działanie jest często piętnowane jako niedopuszczalne. Jednak w tym i wielu innych przypadkach jest jak najbardziej pożądane. Chroni interes obywateli, którzy działając na własną rękę, w starciu z potężnymi instytucjami finansowymi są zwykle na przegranej pozycji.
Jak wynika z analizy przygotowanej dla sejmowej podkomisji do spraw instytucji finansowych,
banki nie oszczędzają polskich klientów. Niby obowiązuje limit maksymalnego oprocentowania kredytów, który jest równy czterokrotności stopy lombardowej NBP (dziś 4 proc.) i wynosi 16 proc. Ale różnice między średnim oprocentowaniem kredytu w rachunku bieżącym dla klientów indywidualnych a maksymalnym dopuszczalnym limitem są niewielkie. Często rzeczywiste oprocentowanie jest wyższe, bo dochodzą prowizje za przedłużenie linii kredytowej, które mogą wynosić od 0,35 do 5 proc.
Inaczej jest w krajach
UE, gdzie choć maksymalne pułapy oprocentowania są na podobnym poziomie jak u nas, to realnie są dużo niższe. Jak zauważa w opinii dla podkomisji prof. Anna Szelągowska z SGH o problemie polskich kredytobiorców świadczy średnie rzeczywiste oprocentowanie kredytów konsumpcyjnych: wynosiło na koniec 2013 r. 20,18 proc. W strefie euro, skąd pochodzi większość inwestorów posiadających dominujący pakiet akcji polskich banków, na koniec grudnia 2013 r. było prawie trzykrotnie niższe – 7,04 proc.
Eksperci Biura Analiz Sejmowych zestawili oferty dotyczące kredytów odnawialnych ze stawkami WIBOR, czyli oprocentowaniem, po jakim banki sobie pożyczają
pieniądze. Okazuje się, że stopy WIBOR spadają dużo szybciej niż oprocentowanie kredytów w rachunku bieżącym. Z kolei dane NBP pokazują, że znacznie szybciej spada oprocentowanie kredytów konsumpcyjnych niż odnawialnych.
Są trzy przyczyny tej sytuacji. Pierwsza to dużo niższe stopy procentowe w strefie euro niż w Polsce. Stopa Europejskiego Banku Centralnego wynosi 0,25 proc., a stopa podstawowa NBP 2,5 proc. Druga to fakt, że w strefie euro państwo w dużo większym stopniu reguluje segment kredytów w interesie klienta.
I po trzecie to powoduje, że zagraniczne banki mogą u nas prowadzić bardziej ekspansywną politykę. „Traktują Polskę jako idealne miejsce na maksymalizację swoich zysków i rekompensowanie niższych dochodów z tytułu obsługi klientów w macierzystym kraju UE” – to kolejny z wniosków analizy.
Do zmiany tego stanu rzeczy potrzebne jest wsparcie rządu, NBP i sektora bankowego. „Wysoki poziom stóp procentowych, wysokie marże i prowizje w Polsce (jedne z najwyższych w Unii Europejskiej) nie służą ani polskiemu PKB, ani polskiemu społeczeństwu” – to konkluzja ekspertyzy.
Szef podkomisji Wiesław Janczyk ma nadzieję, że spotkanie z bankowcami pozwoli to zmienić. Jeśli nie, poprosi o pomoc Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. – Będę oczekiwał od UOKiK zbadania, czy nie mamy do czynienia ze zmową, i reakcji – zapowiada.
Jeszcze do niedawna obowiązywała teza, że polityków od rynku trzeba trzymać z daleka. Choć z jednej strony wymagano, by państwo było skuteczne i tworzyło klarowne reguły gry, to próby bezpośredniej ingerencji były postrzegane jako zamach ekonomicznych dyletantów na prawa wolnego rynku. Tyle że przykłady ostatnich lat pokazały, że takie interwencje są konieczne, by maksymalizacja zysków nie odbywała się kosztem obywatela.
Tak jak ustawa regulująca maksymalną wysokość interchange, opłaty ponoszonej przez handlowców od transakcji kartami. Polska należała do grupy liderów pod względem ich wysokości: gdy w innych krajach UE emitenci kart pobierali 0,7 proc. prowizji od transakcji, u nas opłata była ponad dwukrotnie wyższa. I nie było widać chęci ze strony głównych emitentów kart, by reguły zmienić. W zeszłym roku parlamentarzyści zainterweniowali i specjalną ustawą obniżyli opłaty do 0,5 proc.
Także historia OFE pokazuje, jak wątła była teza, że sama konkurencja przysłuży się klientom. Gdy wprowadzano reformę emerytalną w 1999 r., zakładano, że fundusze będą konkurowały ceną dla ubezpieczonych i rywalizacja będzie dotyczyć wysokości opłat od przekazywanej przez ubezpieczonych składki. Wyznaczono ją na maksymalnie 10 proc.. Rachuby wzięły w łeb. OFE wolały pobierać wysokie prowizje, niż ograniczać zyski. W ciągu 14 lat zejście poniżej maksymalnej stawki było wyjątkiem. Do gry weszli politycy i górna stawka była obniżana trzykrotnie. Jak wynika z rządowych wyliczeń, w ciągu 14 lat działania II filaru PTE pobrały 10,5 mld zł. Dopiero po ostatnich radykalnych zmianach największy z funduszy – Aviva – ogłosił, że rezygnuje faktycznie z pobieranej przez siebie prowizji (z 1,75 opłaty schodzi na 0,75, co pokrywa koszty opłaty dla ZUS czy opłaty ostrożnościowej). Możliwe, że ten ruch wymusi podobne na pozostałych funduszach.
Ingerencje polityków zawsze są rodzajem gry z rynkiem. Przykładem jest walka z lichwą. Pierwszą próbą było wprowadzenie limitu na wielkość oprocentowania, czyli przywoływanej już czterokrotności stopy lombardowej NBP. Instytucje finansowe szybko nauczyły się obchodzić limit. Na przykład stosując opłaty za rozpatrzenie wniosku kredytowego. Wprowadzono więc obowiązek podawania rzeczywistej rocznej stopy oprocentowania. RRSO ma uwzględniać wszystkie opłaty. Ale nie jest miernikiem doskonałym. Konsumenci przyzwyczaili się, że w przypadku krótkoterminowych pożyczek może wynosić nawet kilka tysięcy procent rocznie, dużo więcej niż dla kredytów udzielanych na wiele miesięcy.
Wyścig, kto kogo przechytrzy, trwa: Ministerstwo Finansów proponuje wprowadzenie limitu także na pozaodsetkowe koszty kredytu, tak by nie mogły przekroczyć 100 proc. wartości kredytu. Ale jak podkreśla Jarosław Sadowski, analityk firmy Expander, łatwo w tej walce posunąć się za daleko: ustalając zbyt restrykcyjne limity opłat, można wykluczyć z rynku całe rzesze osób, którym pożyczanie pieniędzy jest ryzykowne – np. ze względu na ich niskie dochody.