Wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, który zapadnie w przyszłym tygodniu, będzie przełomem, jeśli zmieni logikę przewalutowania kredytów.
Dziennik Gazeta Prawna
Istnieją dziś dwie możliwości rozwiązania problemu zadłużenia we frankach. Jedno podejście jest indywidualne, na linii klient – bank, na ogół z zaangażowaniem sądu. Druga opcja to wypracowanie systemowego rozwiązania, które stanowiłoby pewien kompromis wspierany przez państwo. Wymagałoby ono jednak odpowiedzi na pytania o koszty całej operacji oraz o to, kto je pokryje. Czy wezmą je na siebie klienci mający kredyty walutowe? Banki, które ich udzieliły? A może państwo, które odpowiada za regulację rynku? Rozwiązanie systemowe musiałoby w jakiś sposób pogodzić interesy wszystkich trzech stron. Do tej pory się to nie udało.
Rozmawiając o podejściu systemowym, łatwo ulec magii wielkich liczb. W Polsce jest ok. 450 tys. frankowiczów. Wielkość portfela ich kredytów wynosi mniej więcej 130 mld zł. Najważniejsze koszty całej operacji poszłyby zaś w miliardy. W zależności od wariantu przyjętego rozwiązania byłoby to od kilkunastu miliardów złotych nawet do 60 mld zł (w przypadku gdyby TSUE uznał, że kredyty walutowe należy natychmiast wymienić na złotowe, ale ich oprocentowanie nadal powinno być takie jak kredytów frankowych).
W efekcie każda propozycja systemowa będzie wiązała się z ogromnym dylematem dla każdej ekipy rządzącej. Bo jak rozłożyć ciężary wynikające z przewalutowania? Zrzucić większość na banki? Nie żeby ich ktoś żałował, ale może to zmniejszyć akcję kredytową i odbić się na całej gospodarce. Wyłożyć pieniądze publiczne? Przecież można by je wydać na inne cele. Poza tym rządzący za chwilę mieliby na głowie innych kredytobiorców. Kazać bankom przewalutować kredyty na warunkach, które frankowicze uznają za niesprawiedliwe? Wcześniej czy później każdy decydent dojdzie do punktu, w którym zaczyna obowiązywać złota zasada polityczna: rób tylko to, co musisz, a to, co możesz zrobić jutro, zrób pojutrze. Dlatego odpowiedź na pytanie, czy uchwalać ustawę o przewalutowaniu, była dotąd jedna i ta sama: „Nie dziś. Obecnie frankowicze nie mają się źle, spłacają kredyty, a tak w ogóle, to przecież mogą pójść do sądu”. Powtarzano to, zwłaszcza gdy sprawa stawała na ostrzu noża. Dlatego np. ostatnia ustawa autorstwa prezydenta została okrojona na parlamentarnym finiszu i wyrzucono z niej rozwiązania wymuszające na bankach wprowadzenie sprawnego mechanizmu przewalutowania.
Co zatem dokładnie zmieni TSUE? Jeśli wyrok będzie zbliżony do tego, co kilka miesięcy temu powiedział rzecznik generalny trybunału, to polskie sądy dostaną konkretne wytyczne do orzekania w sprawach kredytów walutowych. Premier, minister finansów czy szef sejmowej komisji finansów publicznych zawsze mają na uwadze skutki ewentualnej decyzji dla systemu – te miliardy złotych, które mogą stać się kamieniem u szyi gospodarki. Żaden sąd nie ma podobnych dylematów. Premier nie może wymusić na sędziach, aby mieli z tyłu głowy koszty dla systemu bankowego i państwa; aby myśleli o swoich decyzjach w kategoriach makro. Skala ich odpowiedzialności jest zupełnie inna niż w przypadku polityków rządzących. Dla sędziego istnieje konkretny człowiek z konkretnym kredytem wziętym w konkretnym banku na podstawie konkretnej umowy. To jest właśnie przypadek państwa Dziubaków, których sprawa trafiła przed TSUE. W 2008 r. wzięli oni kredyt hipoteczny na 40 lat – w złotych, ale indeksowany we franku szwajcarskim. Rzecznik generalny trybunału w Luksemburgu zasugerował, że możliwe jest przewalutowanie takiego kredytu na złotówki po kursie z dnia zaciągnięcia zobowiązania oraz spłacanie go według LIBOR, czyli frankowych stóp procentowych.
Oczywiście frankowicze już teraz pozywają banki w polskich sądach i co jakiś czas słyszymy o korzystnych dla nich orzeczeniach. Ale postępowania są kosztowne, trwają długo, a więc nie jest to wcale taka popularna droga. Decyzja TSUE może okazać się zapalnikiem, który nada procesom sądowym zupełnie inną dynamikę.
Trzeba tylko pamiętać o dwóch kwestiach. Po pierwsze wyrok trybunału będzie odpowiedzią na pytanie prejudycjalne, czyli dotyczy konkretnej sprawy. Z automatu nie będzie miał więc przełożenia na inne postępowania. Po drugie sprawa odnosi się do kredytów indeksowanych, czyli takich, dla których frank był jedynie rodzajem przelicznika rat przy spłacie zadłużenia. A są jeszcze dwa inne rodzaje: kredyty denominowane w CHF, gdzie umowę zawierano w walucie, ale raty były spłacane w złotych po kursie pieniądza szwajcarskiego, oraz „autentyczne” kredyty walutowe, w przypadku których klient i pożyczał, i spłacał raty we frankach. Wszystko to sprawia, że decyzja TSUE nie wywoła automatycznie żadnych skutków. Każdy z sędziów w indywidualnej sprawie będzie musiał stwierdzić, na ile wytyczne Luksemburga „pasują” do sporu, który on sam musi rozstrzygnąć. Ale ważne jest to, że TSUE w swoim wyroku może dać sędziom gotową argumentację i ośmielić ich od orzekania na korzyść frankowiczów. A ich samych zachęcić do składania kolejnych pozwów.
Ten brak automatyzmu powoduje też, że wcale nie jesteśmy skazani na frankowy armagedon. Zwłaszcza że rolę do odegrania miałoby jeszcze państwo. W razie problemów może zaproponować przewalutowanie ustawowe, nakreślić ramy wdrażania orzeczenia TSUE, np. wykluczyć naliczanie oprocentowania kredytu według frankowych stóp procentowych. I być może trzeba będzie się z tym zmierzyć raczej dziś niż jutro.