Oprocentowanie zależy od tego, co się ustali w umowie. Gdyby klienci umawiali się z bankami, że płacą w zależności od tego, która jest godzina albo jaka temperatura, to płaciliby według tego - mówi w wywiadzie dla DGP Tomasz Mironczuk
Czy to, co wiemy o koszcie pieniądza w Polsce, odzwierciedla prawdę? Albo prościej – czy ci, którzy zaciągają kredyt, płacą takie odsetki, jak powinni?
Trzeba sobie zadać pytanie, gdzie tego kosztu szukamy. Możemy wziąć bilans systemu bankowego i podzielić koszt odsetkowy przez pasywa i w ten sposób uzyskamy odpowiedź. Drugie podejście to spojrzenie na statystykę NBP, który regularnie publikuje średni koszt depozytów, które banki przyjęły od swoich klientów. I jest jeszcze nasz System Monitoringu Rynku Pieniężnego, który zbiera od
banków informacje na temat oprocentowania depozytów.
Oprocentowanie kredytów nie zależy od danych, o których pan mówi, tylko od WIBOR-u.
Ono zależy od tego, co się ustali w umowie. Gdyby
klienci umawiali się z bankami, że płacą w zależności od tego, która jest godzina albo jaka temperatura, to płaciliby według tego.
Zwykle umawiają się na WIBOR i marżę. Czy WIBOR oddaje rzeczywistość?
WIBOR oddaje to, na co z kolei umówiły się między sobą banki. Pokazuje stawki, po jakich banki zawierają albo zawierałyby
transakcje między sobą. WIBOR od kilkunastu miesięcy wynosi ok. 1,70 proc. Istotne jest to, jak ta wartość ma się do innych miar kosztu finansowania. Zasady WIBOR-u były ustalane ponad 20 lat temu, gdy rynek międzybankowy faktycznie wyznaczał koszt pieniądza. Ale przez ten czas wiele się zmieniło. Zwłaszcza w wyniku kryzysu.
Przede wszystkim koszt finansowania wzrósł do poziomu wyższego od WIBOR-u.
Sytuacja zmieniła się trochę po wprowadzeniu podatku bankowego. On zmusił
banki do obniżenia stawek depozytów. W ostatnich miesiącach znów jest jednak wzrost.
To, że na rynku międzybankowym właściwie nie ma transakcji. To nie jest polska specyfika. Po wybuchu kryzysu niezabezpieczonych depozytów międzybankowych jest mało na całym świecie. U nas dochodzi efekt
podatku bankowego: nie opłaca się zawierać transakcji, które przechodziłyby przez końcówkę miesiąca. Czyli depozytów na miesiąc, trzy miesiące, sześć miesięcy, a więc takich, które stanowiłyby podstawę do określenia wysokości WIBOR-u.
Zatem czy nie jest tak, że oprocentowanie kredytów jest trochę z powietrza?
Wydaje mi się, że trzeba zrewidować postrzeganie rzeczywistości. Upierając się przy dotychczasowych zasadach, przypominalibyśmy kogoś, kto chciałby się ciągle posługiwać telefonem z epoki Grahama Bella, a nie smartfonem. Aparat Bella to też telefon, ale rynek trochę się zmienił. Zmieniły się też wymogi. Mamy unijne rozporządzenie BMR dotyczące wskaźników referencyjnych czy standardy wyznaczone przez międzynarodowy komitet IOSCO. Zakładają trzy warunki: indeks musi być reprezentatywny, odporny na manipulacje i musi podążać za rynkiem.
Z reprezentatywnością jest problem. On reprezentuje rynek, który kiedyś był duży, a teraz jest niewielki. Właśnie dlatego uważam, że – nie obrażając się na WIBOR – trzeba szukać nowej formuły, która byłaby właśnie reprezentatywna.
Jak z odpornością na manipulacje?
Jest odporny, ale aż do przesady. Proszę zauważyć, że on od kilku lat właściwie stoi w miejscu. Taki brak zmienności zaczyna zastanawiać. Wprowadzono podatek bankowy – WIBOR się nie zmienił. Zmieniają się dane inflacyjne – też nie mają na niego wpływu.
Ale też RPP od 40 miesięcy nie zmienia stóp. I być może przez 30 kolejnych też nie zmieni.
Czy przez te 40 miesięcy poglądy na rynku międzybankowym co do tego, czy stopy wzrosną, czy spadną, ani razu się nie zmieniły? Dlatego właśnie mówię, że ta stabilność jest przesadna.
Tak dochodzimy do trzeciego warunku – podążania za rynkiem. Jeśli popatrzymy na transakcje OIS (jednodniowe swapy stopy procentowej – red.) albo FRA (w uproszczeniu: zakłady, jaką wartość dana stopa będzie mieć za określony czas – red.), dzieje się dużo więcej.
Więc w odniesieniu do WIBOR-u jest sporo fundamentalnych pytań.
Gdyby zamienić dzisiejszy WIBOR na „średni koszt finansowania dla banków”, to podstawa do oprocentowania byłaby inna. Jeśli niższa, to dla kredytobiorców byłaby korzyść.
Nie „przeskakujmy” na inny WIBOR. On przecież dotyczy nie tylko tych, którzy wzięli kredyty, ale także tych, którzy zainwestowali w obligacje. WIBOR-u nie można tak lekko zmienić. Ja, mówiąc o jakości, mam na myśli również wartość. Ona wynika z tego, jaką definicję i jaką metodologię się przyjmie. Jeśli myślałbym o zmianie, to ona powinna polegać na tym, by klientowi dać wybór. WIBOR – z zastrzeżeniem, że on za pewien czas może zniknąć – albo jakiś inny wskaźnik. Liczony np. z ogólnego oprocentowania depozytów. Problemem jest to, że tej alternatywy nie ma.
Kto miałby ją stworzyć? Pan i SMRP?
My od sześciu lat codziennie zbieramy od banków informacje na temat ich stawek oprocentowania depozytów negocjowanych. Regulacje, o których mówimy, pojawiły się dwa lata temu. Okazuje się, że mamy wszelkie materiały, żeby zrobić indeks, który opisuje koszt depozytów i który jest zgodny ze wszystkimi wymogami.
Prócz ich spełnienia trzeba mieć jeszcze licencję na to, by po pierwsze, być administratorem takiego indeksu, a po drugie – na sam indeks. Wystąpiliście o licencję?
Występując o licencję, trzeba mieć indeks, ale żeby mieć indeks, trzeba mieć użytkowników. Złożyliśmy bankom propozycję stworzenia indeksu pod warunkiem, że one zadeklarują, iż będą z niego korzystać. Takie zobowiązanie byłoby wystarczające.
Propozycja jest dyskutowana w bankach. Ewidentnie widać, że one jeszcze nie są do tego przygotowane. Obserwują, co się dzieje za granicą. Tam także trwa poszukiwanie wskaźników alternatywnych. W USA to już się stało. Podobnie w Wielkiej Brytanii. Prawie się to udało w Szwajcarii. Z tym że te wskaźniki mają być wykorzystywane na rynku instrumentów pochodnych. Coś takiego będzie potrzebne i u nas, ale trzeba sobie zadać pytanie, czy taki wskaźnik byłby odpowiedni do ustalania oprocentowania np. długoterminowych kredytów. Więc nasza propozycja jest jakościowo inna od tego, co proponuje się w świecie, ale za to dopasowana do potrzeb naszego rynku. A np. szef brytyjskiego Financial Conduct Authority, który jest na świecie pilnie słuchany, jeśli chodzi o wskaźniki referencyjne, bo to on nadzoruje LIBOR, nawet ostatnio podkreślał, że wskaźniki referencyjne powinny być dopasowane do produktów, w których są wykorzystywane.
Kiedy ta propozycja została złożona?
W grudniu ub.r. Czekamy. Kiedy pojawi się zgoda, to jesteśmy w stanie ruszyć w ciągu kilku tygodni. Ale na rynku finansowym nic nie powinno się dziać z dnia na dzień. Trzeba dać trochę czasu na decyzję. Na razie widzę, że jest duże zrozumienie. Z punktu widzenia banków problem jest taki, że nie jest to powszechny standard na świecie. Ja na to odpowiadam tak: tak było w latach 70. Wtedy nie było jeszcze takich stóp jak LIBOR, nie wspominając o WIBOR-ze. I gdy trzeba było ustalić oprocentowanie kredytów konsorcjalnych, to wykorzystywano do tego właśnie koszt pieniądza uczestników konsorcjum. Zresztą stąd właśnie wziął się LIBOR. My wracamy do prostej koncepcji sprzed lat. Tyle że wtedy nie było takich możliwości technicznych, żeby wziąć setki tysięcy albo miliony danych i w kilka sekund codziennie je przeliczyć. Dzisiaj takie możliwości już są.