Sposób realizacji projektów jądrowych w regionie może postawić w trudnej sytuacji polski rząd. Wracają pytania o prawidłowość wyboru technologii dla elektrowni w Choczewie.

Koreański Hyundai, jako jedyny z pięciu oferentów, przeszedł w zeszłym tygodniu do kolejnego etapu postępowania w sprawie budowy dwóch nowych bloków jądrowych w Bułgarii. Z przetargu odpadła m.in. amerykańska firma Bechtel, która ma budować elektrownię w Choczewie. Hyundai ma teraz przedstawić wiążącą ofertę na budowę dwóch reaktorów AP1000 – takich samych, jakie są planowane nad Bałtykiem. Z dokumentacji przeanalizowanej przez portal branżowy Nuclear.pl wynika, że budowa pierwszego reaktora potrwa pięć lat, a kolejnego – 4,5 roku. Jeśli inwestycja dojdzie do skutku, będą to pierwsze jednostki jądrowe w Bułgarii opierające się na zachodniej technologii.

Pod koniec stycznia rezultaty swojego postępowania w sprawie wyboru technologii jądrowej ogłosił rząd Czech. Z trzech oferentów do kolejnego etapu przeszli dwaj: koreański koncern KHNP i francuski EDF. Szanse na kontrakt stracił tym samym Westinghouse, który został wybrany jako partner dla inwestycji jądrowych m.in. w Polsce i Bułgarii. Równocześnie władze w Pradze zapowiedziały rozszerzenie programu. Oprócz pierwotnie planowanego jednego bloku elektrowni Dukovany mogą powstać nawet trzy kolejne. Nad wiążącymi ofertami na tak rozszerzony projekt pracują teraz finaliści postępowania.

Postępy prowadzonych w sposób konkurencyjny projektów w regionie mogą oznaczać ból głowy dla polskich decydentów. Jeśli się powiodą, będą stanowić precedens potwierdzający, że taki model realizacji inwestycji jądrowych jest możliwy, a może nawet oznacza w praktyce korzystniejsze warunki z punktu widzenia zamawiającego.

Wybór faworyta

W listopadzie minął rok od podjęcia przez rząd Mateusza Morawieckiego uchwały w sprawie wyboru partnera dla polskiego programu energetyki jądrowej. Za niezbędne uznano w niej realizację elektrowni w oparciu o amerykańską technologię AP1000, której właścicielem jest Westinghouse. Wkrótce po tej decyzji główny inwestor, państwowa spółka PEJ (Polskie Elektrownie Jądrowe), podpisała z tym amerykańsko-kanadyjskim koncernem pierwszą umowę – o zasadach współpracy, a w ślad za nią kolejne, obejmujące prace przedprojektowe (w lutym ub.r.) i związane z zaprojektowaniem elektrowni (we wrześniu). Na tym ostatnim etapie do przedsięwzięcia formalnie włączono współpracującą z Westinghousem amerykańską firmę Bechtel, w roli głównego wykonawcy elektrowni.

Takie, a nie inne decyzje były naturalną konsekwencją wcześniejszych etapów postępowania, m.in. raportu środowiskowego opracowanego pod Polskie Elektrownie Jądrowe, który w marcu 2022 r. trafił do generalnego dyrektora ochrony środowiska.

Formalnie rząd rozpatrywał wcześniej także oferty francuskiego koncernu EDF, który oferował reaktory EPR, oraz koreańskiego KHNP, eksportera technologii APR1400. W praktyce jednak, jak słyszymy od osoby znającej w szczegółach raport środowiskowy, de facto nie analizowano w nim innych technologii niż AP1000. O tym, która opcja jest przez polskie władze preferowana, świadczyły też inne przesłanki: podpisana z Amerykanami umowa międzyrządowa o współpracy w dziedzinie energetyki jądrowej z 2020 r. czy to, że na ponad osiem miesięcy przed oficjalnym rozstrzygnięciem postępowania na Amerykanów wskazywał podczas wizyty w Waszyngtonie ówczesny wicepremier Jacek Sasin.

Co powie Bruksela?

Wątpliwości co do konkurencyjnego charakteru postępowania w sprawie wyboru technologii podnosili publicznie m.in. przedstawiciele EDF oraz część branżowych komentatorów. Takie przesłanki mogłyby być – m.in. według publicysty Piotra Maciążka – podstawą dla Komisji Europejskiej, by zakwestionować polski program, np. odmawiając notyfikacji pomocy publicznej dla elektrowni. Przedstawiciele rządu PiS oraz PEJ wielokrotnie przekonywali, że rozmowy z Brukselą przebiegają pomyślnie i nic nie wskazuje na to, by Komisja miała zastrzeżenia do polskiego projektu jądrowego.

W praktyce – jak wskazuje jeden z naszych rozmówców, były wysokiej rangi urzędnik – w momencie, w którym polskie władze dokonywały wyboru, w krajach UE nie było realnych doświadczeń z realizowaniem przetargów czy faktycznie konkurencyjnych postępowań na atom. Projekty jądrowe były realizowane na podstawie porozumień politycznych. – Jeśli Komisja będzie chciała w nas uderzyć, ma argumenty. Faktem jest też jednak, że nikt takich postępowań wtedy nie robił. Była jedna taka próba w Czechach, ale skończyła się fiaskiem. Za trybem wyboru decyzją polityczną były argumenty . Przede wszystkim ono pozwalało na szybsze procedowanie projektu. Niestety te możliwości nie zostały w odpowiednim stopniu wykorzystane, nie udało się odpowiednio szybko osiągnąć masy krytycznej – uważa. Z kolei za decyzjami Bułgarów czy Czechów miała stać bardziej zachowawcza postawa i obawy, by nie zaszkodzić relacjom politycznym z innymi pretendentami do budowy atomu.

Inny rozmówca przekonuje, że decyzje rządu w tej sprawie były błędem, bo „specjalne warunki” dla Amerykanów poskutkowały osłabieniem pozycji w negocjacjach dotyczących m.in. finansowania elektrowni. – Koszt pierwszego reaktora będzie wysoki, niezależnie od wybranej technologii czy tego, jak twardo będziemy negocjować warunki z partnerami. Podstawowym składnikiem są koszty finansowania, i tutaj mamy pewne pole manewru. AP1000 będzie kosztowny, ale każdy inny reaktor też. Koszty i local content będą się jednak zmieniać przy budowie kolejnych reaktorów – komentuje Adam Błażowski z Instytutu Obywatelskiego i projądrowej fundacji FOTA4Climate.

Głos konkurentów

O ile Koreańczycy, którzy postawili na komercyjny projekt budowy elektrowni pod Koninem, wspólnie z PGE i ZE PAK Zygmunta Solorza, raczej nie będą kontestować inwestycji na Pomorzu, za źródło ryzyka uznawane są działania Francuzów, którzy dysponują silną pozycją w instytucjach europejskich. W 2022 r. otwartą dla EDF pozostawiono szansę na kontrakt na drugą z elektrowni planowanych w rządowym programie (jej lokalizacji nadal nie poznaliśmy), choć obowiązujący program nie mówił o scenariuszu procedowania planowanych inwestycji z kilkoma partnerami. Taka dywersyfikacja technologiczna to opcja, która redukuje ryzyka polityczne dla projektu, ale oznacza zwiększone obciążenia regulacyjne i utratę części korzyści kosztowych oraz logistycznych związanych z efektem serii – czyli budowania większej liczby jednostek tego samego typu.

W praktyce, jak wynika z naszych ustaleń w rządzie, w sprawie drugiej elektrowni dzieje się niewiele. Nie ogłoszono wciąż nawet trzech wstępnych propozycji lokalizacji, które mieliśmy poznać jesienią ub.r. Po zmianie władzy w Polsce nowego rozpędu nabrały stosunki dyplomatyczne z Francją: w krótkim czasie doszło do serii spotkań na wysokim szczeblu, a w styczniu do Warszawy przyjechał specjalny pełnomocnik Paryża ds. współpracy jądrowej z Polską Philippe Crouzet.

Przekaz polityczny z rozmów z Francuzami jest taki, że energetyka jądrowa może być jednym z filarów wzajemnych relacji naszych państw, włącznie z możliwością wpisania jej do traktatu polsko-francuskiego.

Praktycznych konkluzji na horyzoncie wciąż jednak nie widać, a z rządu – po styczniowych spotkaniach roboczych z Francuzami w Warszawie – płynęły nieformalne sygnały, że do rozmów doszło na wniosek gości, a do jakichkolwiek wiążących decyzji w sprawie drugiej elektrowni jest jeszcze daleko.

Według naszych rozmówców z branży lobbing na rzecz zakwestionowania inwestycji w Choczewie może być mocną kartą przetargową Paryża i EDF w grze o projekt. – W zaistniałej sytuacji konieczne jest dopracowanie argumentacji rządu związanej z przyjętym trybem wyboru partnera. Muszą być logiczne i spójne przesłanki, które wyjaśnią, dlaczego Westinghouse i Bechtel byli dla nas jedyną opcją – mówi nasze źródło. ©℗

Jeśli Bruksela będzie chciała w nas uderzyć, ma argumenty