Do ostatnich zawirowań wokół elektrowni w Choczewie być może by nie doszło, gdyby nie przedłużające się negocjacje koalicyjne w sprawie władzy nad energetyką i wakat na stanowisku pełnomocnika rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej. To z tym urzędem od 2021 r. jest powiązany nadzór nad spółką Polskie Elektrownie Jądrowe, a tym samym pilotowanie budowy „atomówki” na Pomorzu.
Choć gabinet Tuska urzęduje już od ponad miesiąca, ten newralgiczny urząd wciąż nie ma gospodarza. Teoretycznie jest na to proste wyjaśnienie: zmiana formuły rządu z jednopartyjnej na koalicyjną oraz plany zmian w jego strukturze. Aby powstało Ministerstwo Przemysłu, część kompetencji muszą oddać resorty klimatu i aktywów państwowych. To uruchomiło naturalną w takich przypadkach rywalizację między ośrodkami władzy.
Niektóre elementy układanki nie budzą już poważniejszych kontrowersji. Przesądzone wydaje się trafienie pod kuratelę Marzeny Czarneckiej departamentów związanych z gospodarką kopalinami (obecnie w MAP). Z resortu klimatu przemysł przejmie zapewne paliwa i politykę surowcową. Gra toczy się wciąż o energetykę. Biuro pełnomocnika, nadzorujące projekt jądrowy, jest w niej łakomym, acz także kłopotliwym kąskiem (o czym za chwilę).
Jeśli przyjrzeć się sprawie bliżej, trudno jednak dla tak długiego „bezkrólewia” znaleźć racjonalne uzasadnienie. W rządzie zapełniono już bodaj wszystkie stołki ministerialne i powołano gros wiceministrów. W niektórych przypadkach nominacje są tymczasowe, bo wielu polityków nosi się z decyzją o starcie w wyborach do europarlamentu. W tym sensie nie ma powodu, dla którego akurat nadzór nad infrastrukturą energetyczną nie mógł zostać oddany w czyjeś ręce – choćby czasowo. Od naszych rozmówców nadal słyszymy jednak, że na ostateczne rozstrzygnięcia trzeba poczekać – być może nawet do końca stycznia.
A przecież to, że właśnie pod pieczą pełnomocnika toczą się prace nad inwestycjami, które można określić mianem krytycznych – elektrownią jądrową, liniami energetycznymi, które pozwolą na przesył prądu z nowych źródeł wytwórczych na północy Polski do ośrodków przemysłowych na południu kraju, pływającym terminalem gazowym w Gdańsku – nie powinien być zaskoczeniem. Wśród osób i podmiotów zainteresowanych w jednej kwestii panuje zgoda: pełnomocnik potrzebny jest na wczoraj, bo bez niego wielu decyzji po prostu nie da się podjąć.
W rozchwianej administracji górę często bierze inercja. W rezultacie rząd nie wydelegował przedstawiciela na rozmowy z przebywającym w ubiegłym tygodniu w Polsce prezesem KHNP, koreańskiego partnera projektu elektrowni jądrowej PGE PAK w Pątnowie (dzień wcześniej Jooho Whang odbył takie spotkania w sąsiednich Czechach, gdzie koncern stara się o kontrakt na budowę bloku w Dukovanach). Gdzie indziej ta niepewność daje z kolei okazję do forsowania partykularnych agend. To kazus wiceminister Urszuli Zielińskiej i jej słów poparcia dla radykalnego celu UE na 2040 r. czy wojewody pomorskiej, która wystąpiła z postulatem rewizji lokalizacji elektrowni jądrowej.
Problem w tym, że w rządzie nie widać osoby, dla której atom byłby tym, czym dla wspomnianej już Zielińskiej jest agenda Zielonego Ładu, a dla pomorskich polityków PO – walka o wpływy przed wyborami samorządowymi. Resort przemysłu, jeden z potencjalnych dziedziców projektu jądrowego, sprawia na razie wrażenie raczej ośrodka odpowiedzialnego za „sprawy trudne, o ile nie beznadziejne” niż inwestycyjno-planistycznej awangardy rządu.
Koalicja może się bronić, wskazując, że za parę tygodni nikt o dzisiejszym kompetencyjnym przeciąganiu liny nie będzie pamiętał. I oby tak było. Niewypowiedziany problem jest jednak głębszy. Budowa elektrowni jądrowych, trochę podobnie jak Centralny Port Komunikacyjny, tej ekipie nie do końca leży. Nie tyle ze względu na ideologię antyatomową Zielonych, ile na dominujący w zapleczu rządu gospodarczy liberalizm, który drogę do bezpieczeństwa energetycznego widzi raczej w rynkowej konkurencji niż w dużych państwowych projektach. Obrazu dopełnia awersja do ryzyka, która podpowiada, że lepiej zająć się audytowaniem działań poprzedników i ujawnianiem trupów w szafie niż popychaniem naprzód potencjalnie kontrowersyjnych przedsięwzięć.
I powiedzmy sobie wprost: obawy trzeźwo myślących polityków, ekspertów i menedżerów są zupełnie zasadne. Pod ciężarem skomplikowanych inwestycji jądrowych załamywały się w ostatnich latach dysponujące wieloletnim doświadczeniem firmy, a kłopoty z „dowiezieniem” nowych reaktorów miały nawet atomowe potęgi, Francja i USA. Jak podołać im ma debiutująca w tej dziedzinie Polska? A jednak energia jądrowa jest nam nieodzowna.
Wnioski? Żeby ten projekt się udał, musi mieć lidera z prawdziwego zdarzenia. Osobę, która będzie dysponować kilkoma ważnymi atutami: pozycją polityczną, sprawnością, pragmatyzmem i kompetentnym zespołem. A przede wszystkim: determinacją i wiarą w ostateczny sukces. Nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. ©℗