Tylko pierwsze dwa dni konfliktu na Bliskim Wschodzie pochłonęły około tysiąca ofiar. Straszliwe sceny przemocy, pierwszy raz od lat dotykającej terenów uznanych międzynarodowo jako izraelskie, to dopiero początek. Jeśli zapowiedziana przez Benjamina Netanjahu „potężna zemsta” Izraela przyjmie kształt lądowej inwazji – a na taki scenariusz może wskazywać zainicjowana już ewakuacja terenów przygranicznych – zginą tysiące (stosunkowo niewielka pod względem skali operacja izraelskich wojsk w Gazie z 2014 r. zabrała życie ponad 2 tys. osób, z czego większość stanowili palestyńscy cywile), a setki tysięcy stracą dach nad głową.

Nieporównanie mniej drastyczne, ale odczuwalne konsekwencje takiego scenariusza mogą dotknąć też nas w Polsce. Spodziewane zakończenie „przedwyborczej promocji” na stacjach i powrót cen paliw na trajektorię wyznaczaną przez regionalne i światowe rynki może nabrać nowego wymiaru. Obowiązkowe zapasy, które – jak nieoficjalnie słyszeliśmy – uruchomiono, aby podtrzymać politykę cenową Orlenu, mogą się jeszcze przydać w całkiem innych okolicznościach. W ostatnich dniach mieliśmy zaledwie korektę fali wzrostowej, która we wrześniu doprowadziła ceny na najwyższe poziomy od ponad roku. Nowa odsłona wojny sprawi, że ceny ropy naftowej wystrzelą ponad pułap 100 dol. za baryłkę. A jeśli doprowadzi do trwałej destabilizacji Bliskiego Wschodu, rozwieje marzenia o rychłym pożegnaniu z drożyzną.

Deklarowane motywacje stojące za niespodziewanym atakiem Hamasu i jego sojuszników to 16-letnia blokada Strefy Gazy, kwietniowe starcia na terenie jerozolimskiego Al-Aksa oraz eskalacja działań izraelskich wojsk na okupowanych terytoriach Palestyny na Zachodnim Brzegu Jordanu. Ważniejsze są jednak te nieoficjalne, a mianowicie konsolidacja nowego regionalnego status quo, budowanego pod patronatem Waszyngtonu przez Izrael i kraje arabskie. Jeszcze administracja Donalda Trumpa doprowadziła do zawarcia serii tzw. porozumień Abrahamowych, normalizujących relacje państwa żydowskiego m.in. ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, z Bahrajnem i Marokiem. Kropką nad i w tym procesie miała być oczekiwana w najbliższych miesiącach umowa z Arabią Saudyjską, nieuznającym wciąż Izraela najważniejszym z regionalnych mocarstw. Palestyńczycy odbierali ten rozwój zdarzeń jako groźbę trwałej marginalizacji swojej sprawy na arenie międzynarodowej.

Teraz z obu stron płyną zapowiedzi długiej wojny. Ale w interesie wielu graczy jest rozstrzygnięcie jej szybko i z możliwie niewielkimi korektami status quo. Na szali leży m.in. wysiłek dyplomatyczny dwóch kolejnych amerykańskich administracji (a w kontekście przyszłorocznych wyborów zwłaszcza tej obecnej) i Rijadu, który wywalczył dla siebie znaczące korzyści w postaci amerykańskiego wsparcia wojskowego oraz w dziedzinie energii jądrowej. To właśnie z tą umową powiązana jest także przyszłość rynku paliw, bo największy globalny eksporter ropy i lider kontrolującego większość globalnego wydobycia kartelu miał na mocy układu złagodzić już wkrótce obostrzenia produkcyjne. I zakończyć tym samym taktyczny sojusz z Moskwą na rzecz windowania naftowych notowań.

Dziś ta perspektywa się oddala, a możliwości uratowania amerykańsko-izraelsko-saudyjskiego dealu są pod ogromnym znakiem zapytania. W obliczu brutalnej rozprawy z palestyńskim powstaniem Rijad i inne stolice muzułmańskie znajdą się pod presją sympatyzujących z Palestyną społeczeństw, by zaostrzyć retorykę i zamrozić relacje z Izraelem. A sytuacja skomplikuje się jeszcze bardziej, jeśli w konflikt mocniej zaangażuje się Teheran, główny regionalny rywal Saudów.

Jak widzimy, dla Polski ery niepewności nie zakończyło także pożegnanie z dostawami rosyjskimi. Tym bardziej że na „dominującego dostawcę” ropy na nasz rynek wyrasta właśnie Arabia Saudyjska. Najnowsza odsłona bliskowschodniego konfliktu to przypomnienie, że na beztroskę w dziedzinie bezpieczeństwa energetycznego, także tę motywowaną politycznie, nie możemy sobie pozwolić. ©℗