Im później, tym budowa polskiej elektrowni atomowej będzie bardziej kosztowna – twierdzą eksperci, odnosząc się do ostatnich wydarzeń w Wielkiej Brytanii, gdzie rząd objął właśnie gwarancjami budowę reaktorów i skłonny jest płacić stałą cenę za prąd z atomu. To efekt kryzysu, ale i zwlekania z inwestycjami.

W tym roku nie będzie zapowiadanego ogłoszenia przetargu na zaprojektowanie, dostawę reaktorów, budowę i finansowanie atomówki. Nieoczekiwanie premier ogłosił, że w polskiej mieszance energetycznej „miejsce dla energetyki jądrowej znajdzie się, ale w nieco odleglejszej przyszłości, niż zakładaliśmy”. To oznacza już trzeci termin, w którym pierwszy prąd z atomu miał popłynąć do polskich gniazdek. Najpierw była mowa o 2020 r. Ostatnie plany PGE, odpowiedzialnej za realizację programu jądrowego, zakładały wybudowanie pierwszego reaktora w 2024 r. Teraz deklaracje nie padają. Takie odsuwanie inwestycji w czasie może mieć opłakane skutki dla kosztów.
Francuski EdF, który kontroluje koncern British Energy, może już mrozić szampany. Kredyty w wysokości 15 mld dol., potrzebne do wybudowania dwóch reaktorów jądrowych w hrabstwie Somerset w południowo-zachodniej Anglii, zostaną objęte gwarancjami rządu Wielkiej Brytanii. To krok milowy w stronę sfinansowania gigantycznej inwestycji. Budowa siłowni Hincley Point C jest przesądzona. Francuzi czekają jeszcze na zgodę polityków, że państwo będzie płacić stałą cenę za każdą megawatogodzinę (MWh) energii wyprodukowanej z atomu. EdF zażądał 95 funtów, czyli ok. 483 zł. To tylko o 5 funtów mniej, niż brytyjski rząd przez najbliższe lata gotowy jest płacić za energię z wiatraków ustawionych na lądzie. Za energię z dużych instalacji fotowoltaicznych stawka ma wynosić 125 funtów. Najwięcej – do 155 funtów – za prąd z morskich wiatraków.
Gwarancje dla atomu i stawki na prąd z poszczególnych elektrowni to element wielkiego programu: na wsparcie i inwestycje w sektorze w ciągu 10 lat Wielka Brytania chce przeznaczyć 110 mld funtów (ok. 560 mln zł).
Zdaniem Władysława Mielczarskiego, eksperta European Energy Institute, wysokie dopłaty do atomu to efekt zaniedbań i zwlekania z inwestycjami. – Brytyjczycy najpierw sprywatyzowali sektor, a potem nie mogli się doprosić inwestycji. Gdy z powodu wieku elektrowni w oczy zajrzał im blackout, muszą głębiej sięgnąć do kieszeni. Uczmy się na błędach innych – ostrzega.
Andrzej Strupczewski z Narodowego Centrum Energetyki Jądrowej dodaje, że porównanie brytyjskich stawek za energię pokazuje, iż energetyka jądrowa jest tańsza od wiatrowej, a zrównoważonej mieszanki paliw nie da się oprzeć tylko na odnawialnych źródłach energii. – Gwarancje są potrzebne, bo w dzisiejszym otoczeniu ekonomicznym nie jest możliwe zebranie z rynku miliardów potrzebnych na inwestycje – mówi.
Jego zdaniem do windowania kosztów przyczynili się politycy. – Okres zwrotu zainwestowanego kapitału w energetyce jądrowej to 25 lat. Nagłe wycofanie się Niemiec z tego sektora albo obcięcie ustalonych subwencji dla zielonej energetyki w Hiszpanii zniechęciło sektor finansowy do angażowania się w kapitałochłonne projekty – tłumaczy Strupczewski.
Brytyjczycy tak jak Polska muszą inwestować, bo większość ich elektrowni jest stara i musi zostać zastąpiona przez nowe. Z niemal 16-proc. udziałem atom to – oprócz węgla (28 proc.), gazu (35 proc.) i odnawialnych źródeł energii (kilka proc.) – jeden z czterech filarów tamtejszego miksu. Polska 90 proc. prądu wytwarza z węgla, a średni wiek elektrowni zbliża się do 35 lat.