Sfinansowanie budowy elektrowni atomowej w Polsce jest wyzwaniem nie tylko dla całej gospodarki, lecz także polityki, bo to projekt wykraczający poza jedną czy nawet dwie kadencje parlamentu. Nie było i nie ma u nas wystarczającego kapitału na taką inwestycję, więc bez zagranicy ani rusz.
Szekspirowskie „To be or not to be?” w wydaniu polskiej energetyki brzmi nie mniej dramatycznie: „Stać nas, czy nie stać?”. Jesteśmy gospodarką na dorobku i nie zmieni tego zakwalifikowanie nas do klubu rozwiniętych rynków przez FTSE Russell. Gdy gasną światła partyjnych konwencji, przychodzi czas wziąć do ręki liczydło. Nie tylko jeśli chodzi o sfinansowanie najbardziej fantastycznych obietnic przedwyborczych, lecz także kluczowych projektów, od których zależy przyszłość gospodarki. Takim właśnie projektem jest budowa pierwszej w Polsce elektrowni atomowej. Od wielu lat się mówi o niej, ale na razie nikt na poważnie nie wskazał, jak zdobyć na nią pieniądze.
Trzy dekady temu budowa reaktora w Żarnowcu przerosła możliwości zarówno bankrutującej PRL, jak i rodzącej się gospodarki rynkowej spod szyldu planu Leszka Balcerowicza. Okazało się, że na polski atom nie było nas wówczas stać i ruiny niedokończonej budowy stały się tego wymownym symbolem. Polska energetyka została oparta na blokach węglowych, które do dziś zapewniają nam ok. 80 proc. energii. Dopiero rząd PO-PSL stanął przed dylematem: dalszy rozwój „węglówek” albo reanimacja planów atomowych. Zdecydowano się i na to, i na to, bo nowe siłownie były pilnie potrzebne, aby uniknąć blackoutu. Nie można było czekać, biorąc pod uwagę długi cykl budowy elektrowni atomowej.

Lekarstwo na CO2

I słusznie, bo nowe bloki węglowe w Kozienicach czy Opolu powstały, zaś na budowie atomówki nie została jeszcze wbita łopata. A rząd premiera Donalda Tuska mówił, że prąd z atomu trafi do naszych domowych gniazdek już w 2024 r. Pewne jest jedno: Polska pilnie potrzebuje zero- i niskoemisyjnych stabilnych źródeł, aby stopniowo przestawić energetykę z węgla na inne paliwa. Bo nawet jeśli w końcu przestaną być rzucane kłody pod nogi odnawialnych źródeł energii, to w podstawie systemu musimy mieć nowe stabilne źródła. Zastąpią one przestarzałe i często nadające się do zamknięcia węglówki, które nie dość, że są niskiej sprawności, to emitują ogromne ilości dwutlenku węgla. Budowany blok w elektrowni Ostrołęka ma być ostatnim z wielkich opalanych czarnym złotem.
Pozostaje nam tak naprawdę gaz oraz atom. To pierwsze paliwo jest o tyle obiecujące, że dzięki gazoportowi i budowanemu Baltic Pipe w 2022 r. możemy wreszcie uwolnić się od uzależnienia od importu z kierunku wschodniego. Do tego spalanie gazu daje z grubsza o połowę niższe emisje CO2 niż z węgla, co ma niebagatelne znaczenie dla spełnienia przez Polskę unijnych wymogów redukcji CO2. Zmniejszyłoby to koszty krajowej energetyki z tytułu wydatków na uprawnienia do emisji, których dramatyczny skok w zeszłym roku był szokiem. Lecz energetyka gazowa nie w pełni zastąpi nam węglową, więc potrzebujemy czegoś więcej, aby zróżnicować wytwarzanie. Czyli atomu.

„Kasa, misiu, kasa”

Budowa nawet dużych bloków węglowych to wydatek rzędu kilku miliardów złotych, co polskie koncerny energetyczne są jeszcze w stanie unieść. W sprawie atomu od początku było wiadomo, że chodzi o grube dziesiątki miliardów. Za rządów PO-PSL szacowano, że koszty budowy elektrowni atomowej wyniosą 50–60 mld zł (dla porównania jeden blok węglowy w elektrowni Ostrołęka 1000 MW kosztuje 6 mld zł). Jednak poza szacunkiem kosztów finansowych za poprzedniego rządu nie podano konkretów.
Choć rząd PiS politycznie totalnie zanegował spuściznę po PO-PSL, nie dotyczyło to atomu, na którym zdaje się opierać nasze bezpieczeństwo energetyczne w kolejnych dekadach. Sęk w tym, że problemem znowu są pieniądze. Od 2015 r. pojawiało się kilka szacunków kosztów: od 70–75 mld zł do ponad 100 mld zł. Do 2043 r. mamy wybudować sześć bloków o mocy 6–9 GW, z których pierwszy miałby ruszyć dopiero w 2033 r. Całość wydatków przez dwie dekady może sięgnąć nawet 135 mld zł. Pytanie, czy nas na to stać?
Takich pieniędzy w Polsce po prostu nie ma, biorąc pod uwagę możliwości krajowych spółek, bo choć tytułują się one czempionami, to perspektywa wyciągnięcia z ich kasy choćby kilku miliardów powoduje panikę wśród akcjonariuszy. Świetnie było to widać po reakcjach inwestorów wielkich giełdowych spółek, którzy panicznie bali się każdej informacji o kapitałowym wejściu w atom. Gdy PGE ogłosiła, że w celowej spółce jądrowej chce odkupić udziały od wspólników, akcje straciły na wartości 6 proc. Z kolei do spadku kursu Orlenu wystarczyła jedynie deklaracja zainteresowania atomem.
Oczywiście mamy jeszcze krajowe banki, których nadpłynność jest szacowana na ponad 100 mld zł, ale program jądrowy jest długoterminowy, obciążony potężnym ryzykiem, a więc na kredytowanie go miliardami złotych od posiadaczy lokat wiele banków nie pójdzie. Można jeszcze – mówiąc pół żartem, pół serio – wprowadzić powszechny podatek atomowy. Ale suweren mógłby się wtedy naprawdę zdenerwować i w wyborach zmienić władzę.
Zatem między bajki można włożyć polityczne zapewnienia, że na atom nas stać. Pozostaje na poważnie szukać wsparcia finansowego za granicą. Doniesienia z resortu energii mówią, że minister oczekuje od potencjalnego dostarczyciela technologii jądrowej także wsadu kapitałowego. Taka transakcja wiązana jest rozsądna, ale jest jedno „ale”. Taki schemat finansowania wymagałby zmiany w traktowaniu prywatnego kapitału w branży i mniejszościowych akcjonariuszy spółek przez państwo jako drugiej kategorii, z czym mamy do czynienia w koncernach giełdowych i OZE.

Co, jeśli będą problemy?

Postawienie przyszłości polskiej energetyki na jednej, atomowej karcie może się zemścić, bo nie mamy w tej sferze ani doświadczenia, ani finansowania. A potykają się gracze więksi niż Polska. Losy zagranicznych wielkich budów reaktorów w Finlandii i Wielkiej Brytanii mogą być przestrogą dla naszych planów, bo skoro tam nie wychodzi, to założenie, że my damy radę, jest mocno ryzykowne.
Budowa fińskiego bloku w Olkiluoto pokazuje, że inwestycja w atom jest obarczona wieloma ryzykami: od źle skalkulowanych kosztów po gigantyczne opóźnienia. Mimo że to już trzeci blok w tej elektrowni, to jej budowa – w znacznie bogatszej od Polski Finlandii – przypomina niekończącą się historię. Jest opóźniona o 10 lat, a koszty mogły podskoczyć nawet trzykrotnie w stosunku do pierwotnych założeń. Przykład fińskich problemów nie jest jedyny w Europie, bo w Wielkiej Brytanii z budowy nowej atomówki zrezygnował japoński koncern Hitachi. Powód? Nie mógł dogadać się z rządem w sprawie finansowania inwestycji. A przecież dla Brytyjczyków, tak jak dla Finów, atom to nie pierwszyzna. A mimo to się potknęli.
Jeśli rząd PiS podejmie polityczną decyzję o budowie atomówki i zrobi więcej niż poprzednicy, czyli wskaże finansowanie, to będziemy mieli do czynienia w Polsce z projektem o skali, przy którym blednie budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego albo wydatki na modernizację armii. A żebyśmy nie zostali z drugim Żarnowcem, trzeba go będzie realizować niezależnie od tego, kto będzie rządzić w latach 30. XXI w.