Nowy fundusz emerytalny zacząłby dokładać pieniądze do świadczeń dopiero po dziesięciu latach od rozpoczęcia swojej działalności.
ikona lupy />
Skąd dodatkowe pieniądze na emerytury / Dziennik Gazeta Prawna
On musi być nakierowany na długofalowe inwestycje, a nie pełnić rolę portmonetki ministra finansów czy odpowiedzialnego za politykę społeczną – przekonuje Paweł Szałamacha z PiS.
Nowy fundusz emerytalny dostawałby tylko część dywidend należnych Skarbowi Państwa (1,5–2 mld zł). To nie jest duża kwota, jeśli porównać ją np. do rocznych transferów, jakie jeszcze kilka lat temu otrzymywały OFE. Kwoty te sięgały kilkunastu miliardów złotych rocznie. To, co otrzymywałby nowy fundusz, byłoby porównywalne z przychodami Funduszu Rezerwy Demograficznej. W ciągu 10 lat, a taki jest roboczo przyjęty czas osiągnięcia zdolności do zasilania systemu emerytalnego, byłby on w stanie zgromadzić aktywa warte 18–20 mld zł.
Różnica między nim a FRD jest taka, że niektóre źródła, które zasilają ten drugi, wyczerpują się. Chodzi o dochody z prywatyzacji. Pomijając lata 2009–2012, gdy rząd PO– –PSL starał się zasypywać dziurę w finansach publicznych wszelkimi sposobami i wyraźnie postawił na prywatyzację (w 2010 r. dochody ze sprzedaży akcji i udziałów w spółkach Skarbu Państwa sięgnęły niemal 30 mld zł) program z roku na rok daje coraz mniejsze przychody. W ubiegłym roku FRD otrzymał tylko 400 mln zł z prywatyzacji, o miliard złotych mniej, niż planowano. W przyszłym roku pewnie nie będzie lepiej, bo rząd zamierza sprzedać akcje za mniej niż miliard, co oznacza, że FRD otrzyma co najwyżej 300–400 mln zł. A więc ponad trzykrotnie mniej, niż miałby dostawać nowy fundusz z dywidend.
Problem w tym, że nie ma pewności, czy tych 1,5–2 mld zł rok w rok nowy fundusz mógłby być pewien. Wielkość wpłat z dywidend będzie zależeć nie tylko od wielkości udziałów Skarbu Państwa w spółkach, ale też od ich finansowej kondycji i sytuacji branż, w jakich działają, a nawet otoczenia tych branż. Przykład to tegoroczna decyzja akcjonariuszy PKO BP w sprawie podziału zysku. Jeszcze w 2014 r. bank był jednym z głównych dostawców dywidend do budżetu, bo wpłacił do państwowej kasy niemal 300 mln zł. Ale w tym roku nie wpłaci ani złotówki. I to nie dlatego, że nie ma z czego. Około 1,2 mld zł z zysku banku nie zostało podzielone. Akcjonariusze zdecydowali tak, odpowiadając na wyraźne zalecenie KNF, która sugerowała zostawienie zysku w spółce do czasu wyznaczenia nowych wymogów kapitałowych. Inny przykład to polityka dywidendowa KGHM. To, jaką kwotą spółka dzieli się z udziałowcami – w tym z budżetem – zależy m.in. od cen miedzi na światowych rynkach. Ta z kolei zależeć może od sytuacji gospodarczej w Chinach, a nie decyzji władz w Warszawie. Miedź od wielu miesięcy tanieje, a efekt jest taki, że o ile wypłata w 2013 r. z KGHM do budżetu wynosiła 623 mln zł, o tyle rok później spadła do ok. 320 mln zł, a w tym roku wyniesie niewiele ponad 254 mln zł.
Kolejna sprawa to polityka inwestycyjna nowego funduszu. Jeśli miałaby ona być kalką tego, co robi dziś FRD, to sprowadzałaby się do kupowania obligacji Skarbu Państwa i – w znacznie mniejszej skali – akcji spółek. Taka strategia ma zalety – jest bezpieczna dla zgromadzonego kapitału. W przypadku FRD stopa zwrotu też nie jest niska. W ubiegłym roku wyniosła ok. 4 proc. Ale jest też wada: inwestowanie dywidend ze spółek w dług Skarbu Państwa to jak przekładanie pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej. Z punktu widzenia rozwoju gospodarczego jest mało efektywne.
To, jak może wyglądać strategia inwestycyjna takiego funduszu dodatkowego zabezpieczenia emerytalnego, pokazuje przykład norweskiego Państwowego Funduszu Emerytalnego, do którego płyną dochody z wydobycia ropy naftowej i gazu. Operuje on kwotami, o których pomysłodawcy polskiego funduszu mogą tylko pomarzyć. Norweski posiada 1,3 proc. akcji wszystkich spółek notowanych na świecie, a jego rynkowa wartość przekroczyła 3,5 bln zł. Fundusz inwestuje wyłącznie za granicą, by nie tworzyć bańki spekulacyjnej w Norwegii i dywersyfikuje inwestycje zarówno, jeśli chodzi o rodzaje aktywów, jak i kraje. W ograniczonym stopniu z zysków funduszu może na bieżąco korzystać rząd, czego pilnuje specjalna reguła budżetowa.
Nieco inny charakter ma rosyjski Fundusz Rezerwowy. Także budowany z dochodów z ropy i gazu. Pierwotnie powołano go po to, by finansował strategiczne inwestycje, ale teraz pełni głównie funkcję rezerwy dla budżetu. W latach wysokich cen surowców pieniądze są w nim odkładane, a w czasie kłopotów wynikających z ich spadku finansowany z niego jest deficyt.
Oba te fundusze różni od Polski sytuacja finansów publicznych. I Norwegia, i Rosja to kraje utrzymujące się ze sprzedaży surowców o przynajmniej okresowej nadwyżce budżetowej oraz o niskim długu publicznym w relacji do PKB. W Polsce zaś budżet i cały sektor finansów publicznych są na minusie. Dlatego powołanie funduszu może oznaczać z czasem konflikt między strategicznymi celami, jakie ma on realizować, a doraźnymi potrzebami budżetu. Już w czasie kryzysu widać było dużą presję na państwowe spółki, by zwiększały dywidendy łącznie z pomysłami wypłacania ich zaliczkowo. Ta presja była większa, bo dochody z dywidend w przeciwieństwie do tych z prywatyzacji traktowane formalnie są jak dochody budżetu i zmniejszają jego deficyt (wpływy z prywatyzacji obniżają jedynie potrzeby pożyczkowe).
Pomysł, by część dywidend przekazywać do funduszu, może powodować napięcia, bo z drugiej strony PiS planuje bardzo ekspansywną politykę wydatkową. Program 500 zł na dziecko, wyższa kwota wolna czy odwrócenie podwyższenia wieku emerytalnego to wydatki na poziomie 40–50 mld zł rocznie. Jeśli nie zostaną wprowadzone stopniowo, a planowane źródła finansowania okażą się niewystarczające, to pokusa, by dywidendy zużywać na bieżące potrzeby budżetu, będzie potężna.