Ekonomista Branko Milanović (City University of New York oraz Luxembourg Income Study) postawił ważne pytanie: czy Norwegia to współczesna Kompania Wschodnioindyjska? Próba odpowiedzi na nie to zmierzenie się z poważnym problemem – czy najsłuszniejsze i najbardziej szlachetne ekologiczne wysiłki nie skończą się węglowym wyciekiem (carbon leakage) z krajów bogatych do biedniejszych.
Ekonomista Branko Milanović (City University of New York oraz Luxembourg Income Study) postawił ważne pytanie: czy Norwegia to współczesna Kompania Wschodnioindyjska? Próba odpowiedzi na nie to zmierzenie się z poważnym problemem – czy najsłuszniejsze i najbardziej szlachetne ekologiczne wysiłki nie skończą się węglowym wyciekiem (carbon leakage) z krajów bogatych do biedniejszych.
Ale po kolei. Kompania Wschodnioindyjska była spółką zrzeszającą angielskich inwestorów, która między XVII w. a XIX w. uzyskała od rządu monopol na handel i eksploatację zasobów Indii. Jednak w czasie wojen napoleońskich jej dominująca pozycja została podważona i korporacja musiała szukać nowego pomysłu na biznes. Naturalnym terenem jej dalszej ekspansji zdawały się Chiny. Problem – przypomina Milanović – polegał na tym, że Państwo Środka miało wiele towarów, które Kompania chciała kupować (np. porcelana czy herbata), sama jednak niewiele miała dóbr, którymi mogła zawojować chiński, mocno samowystarczalny, rynek.
Wybór padł więc na opium, którego wielkie ilości produkowane były na terenie dzisiejszego Bangladeszu. Ale chiński cesarz, czemu trudno się dziwić, zabronił wwozu narkotyku do swojego kraju. Pomysłem na przezwyciężenie tej blokady były niesławne wojny opiumowe, które Chińczycy przegrali. Po tych porażkach zostali zmuszeni przez zachodnie mocarstwa do otwarcia pięciu portów, przez które „pompowano” narkotyk do ich kraju. Kompania Wschodnioindyjska znów zaczęła notować olbrzymie zyski.
Zapomnijmy teraz o opium i Kompanii, a skupmy się na zastosowanym modelu biznesowym. Oto mamy towar, którego produkcja oraz sprzedaż budzi wielkie opory moralne. I ci, którzy handel organizują, nie mogliby go oferować u siebie. Zarabiają jednak krocie na sprzedawaniu tego samego towaru daleko od swoich granic. Out of sight, out of mind (czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal) – jak powiada angielskie przysłowie. A Branko Milanović pyta, czy to nie jest to samo, co się dzieje dziś z ekologią.
Weźmy takie państwo jak Norwegia. Skandynawowie już od lat najmocniej nagłaśniają temat globalnego ocieplenia. To Norwegia najmocniej naciska np. na to, by z rynku zniknęły samochody napędzane benzyną i ropą. Jednocześnie – przypomina Milanović – ta sama Norwegia pozostaje jednym z największych na świecie producentów ropy i gazu. A ich olbrzymie złoża, na których zasadza się spora część wydatków na państwo dobrobytu, są coraz mocniej eksploatowane. Pod wieloma względami Oslo robi to, co dwa wieki temu robili przedsiębiorcy z Kompanii Wschodnioindyjskiej: produkuje zyskowny, lecz obłożony anatemą towar i nie sprzedaje go u siebie. I tak jak bengalskie opium zalewało w XIX wieku Chiny, tak dziś norweska ropa używana jest w Afryce, Rosji albo Ameryce Południowej. A ci, co czerpią z tego zyski, tylko rozkładają ręce: „No, przecież nikt im tego towaru siłą nie wciska – sami go od nas kupują”.
Zjawisko, na które zwraca uwagę Milanović, nazywa się w fachowym żargonie węglowy wyciek (carbon leakage). To przenoszenie „brudnej” produkcji, przy której powstaje m.in. dwutlenek węgla, z krajów bogatszych, które stawiają na zieloną agendę, do państw, które nie chcą albo nie mogą sobie na to pozwolić. W większości modeli symulujących, jakie efekty przyniosą zielone polityki, ten problem powraca. I jak dotąd nie wymyślono rozwiązania, które może mu zapobiec.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama