Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, można byłoby powiedzieć o statystycznie co trzecim Polaku, który nie wie nawet, ile płaci co miesiąc za wywóz odpadów. Jest jednak dokładnie na odwrót. Powszechna nieumiejętność podania konkretnej kwoty wcale bowiem nie przeszkadza zdecydowanej większości psioczyć, że odpady… i tak są za drogie. Uważa tak trzech na czterech Polaków. Pod zdaniem, że opłaty są „w sam raz”, podpisuje się zaledwie co czwarty. I jak nietrudno się domyślić, liczba głosów, że śmieci są za tanie, jest równa zeru.
To wyniki świeżego badania przeprowadzonego dla jednego z portali internetowych na próbie ponad tysiąca pełnoletnich mieszkańców dużych, średnich i małych miast oraz wsi. Pokazują one jedno: całkowitą klęskę rządowo-społecznego dialogu i edukacji ekologicznej.
Weźmy kolejny przykład. Aż 90 proc. Polaków deklaruje, że segreguje odpady – wynika z jeszcze innego badania. To świetny wynik. Szkoda tylko, że jednocześnie nawet 40 proc. ankietowanych nie wie, jakiego koloru są pojemniki, do których należy wyrzucać plastik, a ponad 37 proc. jest przekonanych, że segregacja nie ma sensu, bo odpady i tak trafiają później do jednej śmieciarki.
Taki brak elementarnej wręcz wiedzy sprzyja tylko demagogii i populistycznym zagrywkom. Wyraźnie widać to na przykładzie kolejnego głośnego hasła, które przeciwnicy rządu powtarzają do znudzenia. Chodzi o import śmieci do Polski. Wciąż jak mantra, przy niemal każdym tekście poświęconym planowanym reformom, przewija się oskarżenie, że rząd robi z Polski śmietnik Europy i ściąga tu rekordowe ilości odpadów, czego potwierdzeniem mają być dane samego Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska.
Obrazują one zdecydowany wzrost na przestrzeni kilku ostatnich lat: z kilkudziesięciu do ok. 450 tys. ton. Tłumaczyłem to już wiele razy, ale widać, że takie suche dane nic nikomu nie mówią (poza tym, co sam chcę usłyszeć), a jedynie dają pole do manipulacji.
Spróbujmy więc jeszcze raz. Tak, ściągamy do Polski odpady. Legalnie. Urzędy wydają zgody na międzynarodowy przewóz odpadów na wniosek firm, które skupują zza granicy odpady do recyklingu. Teraz spójrzmy na liczby. Rzekomo szokujące ilości śmieci, które do nas trafiają (ok. 430 tys. ton w 2018 r.), to zaledwie kilka procent tego, co sami produkujemy (ok. 12,5 mln ton odpadów komunalnych i 130 mln ton odpadów przemysłowych). Przy takich ilościach trudno obronić argument, że to właśnie z powodu nadmiaru zagranicznych odpadów wzrosły ceny. I podkreślę to wyraźnie: tak, są też patologie, że pod pozorem legalnego przewozu trafiają do nas inne odpady niż te zgłoszone do urzędów i przeznaczone do recyklingu.
To poważny problem, którego skala jest trudna do oszacowania. Ale nieuczciwe jest w takim razie mówić, że to rząd „ściąga odpady”, skoro robią to przestępcy, których ten rząd próbuje – mniej lub bardziej skutecznie, to już inna kwestia – ścigać. I nie, rząd nie wydaje pozwoleń na zwożenie odpadów zmieszanych, np. z niemieckich domów. Jest dokładnie na odwrót – ten rząd tego procederu zakazał.
Być może to wszystko nie ma jednak znaczenia: ani prawda dotycząca zwożenia odpadów do Polski, ani wysokość stawki za śmieci, ani kolor kubła. Każdy ma wersję, w którą wierzy, a fakty i liczby nie mają znaczenia, tak długo jak potwierdzają, choćby tylko powierzchownie, konkretną narrację.
Nie wiem, czy odpowiedzialne za gospodarkę odpadami Ministerstwo Klimatu widziało przytoczone na wstępie wyniki. Ostatecznie to bez znaczenia, bo trudno odmówić rządzącym wyczucia, co jest dla statystycznego wyborcy najważniejsze. A są to oczywiście pieniądze: w ich portfelu, nie w kasie samorządu czy budżecie.
Czy można się więc dziwić, że w przededniu kolejnej planowanej reformy resort ponownie akcentuje przede wszystkim, że trzeba zatrzymać wzrost cen? Mnie to nie zaskakuje. Mówiłem już wiele razy, że obecna sytuacja na rynku jest podwójnie demoralizująca: nie dość, że ceny odpadów skokowo podrożały w całym kraju, to jeszcze wprowadzono dodatkowe wymagania w postaci obowiązku segregacji odpadów na pięć frakcji. Z perspektywy mieszkańca mamy więc dwa kije, a żadnej marchewki.
To ma się wkrótce zmienić – przekonuje resort, który przedstawił już na naszych łamach część nowych propozycji. Sęk w tym, że podobnych rewolt i zmian kursu było w gospodarce odpadowej tak dużo, że i najwytrwalsi eksperci z niedowierzaniem przecierają oczy, że to wciąż nie koniec. To trudna sytuacja, bo nawet ci, którzy popieraliby zmiany, są dziś z nich co najwyżej umiarkowanie zadowoleni, ponieważ widzą już, że na horyzoncie czeka kolejna reforma poprzedzona krętą, legislacyjną ścieżką. Z kolei ci, którzy są przeciwni koncepcjom resortu, mają tylko kolejne argumenty, że rząd jedynie doraźnie gasi coraz to nowe pożary, nie mając przemyślanej żadnej długofalowej strategii.
I tak źle, i tak niedobrze, a śmieci wciąż za drogie. Niezależnie od powodzenia planowanej reformy jedno jest pewne: zawiłości obecnego systemu odpadowego trzeba raczej tłumaczyć i przybliżać, a nie upraszczać i dopasowywać do konkretnego politycznego przekazu zwolenników lub przeciwników zmian. Tylko tak uda się nam ruszyć do przodu.
Aż 90 proc. Polaków deklaruje, że segreguje odpady, ale jednocześnie nawet 40 proc. ankietowanych nie wie, jakiego koloru są pojemniki, do których należy wyrzucać plastik, a ponad 37 proc. jest przekonanych, że segregacja nie ma sensu, bo odpady i tak trafiają do jednej śmieciarki