Sukcesowi COP26 w Glasgow może zagrozić polityka wewnętrzna oraz równolegle prowadzone negocjacje handlowe z UE.
Przeprowadzona w zeszłym tygodniu rekonstrukcja brytyjskiego rządu w zgodnej ocenie komentatorów oznacza centralizację władzy w rękach Borisa Johnsona. Większa sterowność rządu mogłaby być atutem w obliczu stojących przed Londynem wyzwań: negocjacji w sprawie relacji handlowych po brexicie oraz przygotowań do szczytu klimatycznego w Glasgow. Problem w tym, że o ile po Johnsonie oczekuje się twardych negocjacji z Brukselą, o tyle w sprawach związanych z klimatem jest oskarżany o brak wizji i zrozumienia wagi problemu.
Kluczową decyzją premiera w ramach nowego rozdania było zastąpienie na stanowisku ministra finansów Sajida Javida młodym Rishim Sunakiem, jego dotychczasowym zastępcą. Stanowisko straciła również doświadczona minister ds. biznesu i energii Andrea Leadsom. Także w tym przypadku jej następcą jest polityk, którego trudno zaliczyć do „politycznych wyjadaczy”, Alok Sharma. Określony przez Reutersa jako ultralojalny wobec Johnsona Sharma pokieruje też przygotowaniami do COP26, wbrew spekulacjom mediów, które typowały do tej funkcji Michaela Gove’a, ministra odpowiedzialnego za przygotowania do wyjścia z UE bez umowy.
Łączenie teki ministra z odpowiedzialnością za szczyt ma ułatwić Sharmie jednoczesną realizację dwóch celów: zaprezentowanie Londynu jako klimatycznego lidera i przekonywanie partnerów do podnoszenia celów w zakresie redukcji emisji. Media zarzucają mu jednak niską wiarygodność w sprawach klimatu. Według „Guardiana” jako parlamentarzysta opowiedział się za proekologicznymi rozwiązaniami w dwóch z 16 głosowań, jakie odbyły się w kwestiach związanych ze środowiskiem w latach 2008–2018, a trzy razy był nieobecny.
Pod tym względem świeżo upieczony minister biznesu i energii przypomina Johnsona, który w tym samym rankingu uzyskał najniższą możliwą notę, 0 proc. Atutem Sharmy jest doświadczenie w dyplomacji oraz w roli szefa resortu rozwoju międzynarodowego. To ostatnie stanowisko pełnił jednak zaledwie siedem miesięcy. Pytanie, czy polityk pozbawiony silnego zaplecza, a zarazem o stosunkowo skromnym doświadczeniu w polityce klimatycznej, będzie w stanie sprostać tak dużemu wyzwaniu, jakim jest COP26.
– Nominacja nie wygląda pod tym względem imponująco, choć pocieszające jest to, że decyzja została podjęta w miarę wcześnie – mówi nam Lidia Wojtal, ekspertka i była polska negocjatorka na szczytach klimatycznych. – Tak naprawdę o tym, na co będzie go stać jako prezydenta, zdecyduje to, jak szybko weźmie się do pracy i jakich ludzi sobie dobierze jako najbliższych doradców. Sam nie ma doświadczenia, więc musi się dużo nauczyć – dodaje. Przypomina zarazem, że Michał Kurtyka, obejmując stanowisko prezydenta COP24, miał mniej czasu i jeszcze słabszą pozycję niż Sharma.
Na ostatniej prostej do COP26 uwagę rządu w Londynie będą pochłaniać rozpoczynające się w przyszłym miesiącu rozmowy o relacjach handlowych z UE. Zawarcie umowy z Brukselą powinno nastąpić do końca roku, aby uniknąć przejścia na ogólne warunki Światowej Organizacji Handlu. – Proces negocjacyjny ma swoją dynamikę, która nie jest zależna wyłącznie od brytyjskiej prezydencji. Zadaniem prezydenta COP jest stworzenie warunków do takich rozmów, zapobieganie konfliktom oraz zachęcanie stron, żeby zrobiły, ile się da za pomocą środków dyplomatycznych. Ale zrzucanie na nią całości odpowiedzialności za wynik szczytu jest błędem – uspokaja Wojtal.
Konsekwencje klimatyczne brexitu odczuwa tymczasem również druga strona kanału La Manche. Wielka Brytania jako kraj członkowski była prymusem w dziedzinie redukcji gazów cieplarnianych. Po brexicie pozostaje trudna do wypełnienia luka. Unia zobowiązała się do ograniczenia emisji o 40 proc. do 2030 r. w stosunku do 1990 r. Nowa przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen chce zwiększyć ten pułap do 50–55 proc. Z Wielką Brytanią cele te byłoby o wiele łatwiej osiągnąć, bo Londyn ograniczył swoje emisje o 40 proc. już w 2018 r., a do 2030 r. planuje dalsze cięcia do poziomu 57 proc.
Jak podaje niemiecka grupa energetyczna Steag, na której kalkulacje powołuje się „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, samo wyłączenie brytyjskich 57 proc. z 40 proc. cięć planowanych do 2030 r. przez UE będzie oznaczać, że unijna „27” będzie musiała zredukować swoje emisje dodatkowo o 136 mln ton ekwiwalentu dwutlenku węgla. Jeśli jeszcze zwiększy cele redukcyjne, jak chce von der Leyen, łącznie trzeba będzie uciąć 360 mln ton, więcej niż jedną trzecią rocznych emisji Niemiec. To będzie oznaczało zapewne jeszcze większe parcie na Polskę, która jako jedyna nie zadeklarowała neutralności klimatycznej do 2050 r.