Co zrobić ze smartfonami w szkołach? Mamy w edukacji do załatwienia dużo ważniejsze problemy, ale ten wydaje się jednym z najbardziej elektryzujących tematów debaty publicznej o polskim systemie edukacji. Być może budzi tyle emocji dlatego, że z jednej strony nie wyobrażamy sobie już życia bez smartfona.

Jak wynika z badań przeprowadzonych przez Urząd Komunikacji Elektronicznej w 2022 r., komórkę ma co dziesiąty przedszkolak w wieku pięciu, sześciu lat, 35 proc. siedmio-, ośmiolatków i 42 proc. dzieci dziewięcio- i dziesięcioletnich. Jak czytamy w innych badaniach (NASK, Nastolatki 3.0), 75 proc. młodych użytkowników smartfonów używa ich głównie do kontaktu z najbliższą rodziną. Telefon zapewnia nam więc poczucie kontroli nad pociechą. Co trzecie dziecko deklaruje, że wykorzystuje komórkę przy odrabianiu lekcji.

Z drugiej strony urządzenia mobilne mają być odpowiedzialne za spadającą koncentrację i pogarszające się wyniki w nauce, kryzys psychiczny i kryzys relacji rówieśniczych. Zajmują młodym tyle czasu, ile ich rodzicom praca zawodowa. Pozwalają na trudny do ograniczenia kontakt z nielegalnymi treściami, a także mediami społecznościowymi – projektowanymi tak, by wyssać jak najwięcej dziecięcej uwagi.

Jak jest naprawdę? Ciężko orzec, ponieważ nie ma na ten temat powszechnej zgody np. wśród naukowców. Nic też nie wskazuje na to, aby taka zgoda była możliwa do osiągnięcia. W świecie postprawdy każde badanie można podważyć, choćby przekonując, że zostało opłacone przez jedną ze stron albo metodologia ma niedobory. W dodatku urządzenia cyfrowe zmieniają się w zastraszającym tempie. Kiedy na przykład prowadzono analizy, na które w felietonie obok powołuje się Piotr Wójcik, social media były w zupełnie innym miejscu. Wystarczy wspomnieć, że TikTok, który wypromował algorytm rekomendacyjny na miejsce tego, który opierał się na poleceniach od znajomych, został uruchomiony globalnie w 2017 r.

Nad tym, czy zakazać w szkołach smartfonów, zastanawialiśmy się w DGP dokładnie rok temu. O takim pomyśle przebąkiwał ówczesny minister edukacji Przemysław Czarnek. Pytaliśmy polityków, badaczy i praktyków oświatowych, co należałoby zrobić, żeby ograniczyć szkodliwy wpływ technologii na najmłodszych. Odpowiedzi były bardzo różne – od postulatu twardego zakazu po wprowadzenie wewnątrzszkolnych regulacji dotyczących wykorzystania urządzeń przez uczniów. Mnie jednak najbardziej zapadła w pamięć zupełnie inna odpowiedź udzielona przez byłą już posłankę Joannę Fabisiak (bez skutku startującą w ostatnich wyborach z list Trzeciej Drogi, a wcześniej członkini Platformy Obywatelskiej).

Fabisiak, która znana jest ze swojej społecznikowskiej działalności, nie postulowała pozbycia się telefonów. Prawdę mówiąc, niemal w ogóle o nich nie mówiła. Jakie więc znalazła rozwiązanie? Rozmawiałyśmy o tworzeniu dzieciom alternatywy: kół zainteresowań, zajęć pozalekcyjnych, wzmacnianiu harcerstwa czy wolontariatu.

Sama przez ponad 10 lat byłam instruktorką harcerską. Na letnich obozach panowała bardzo surowa zasada: nie zabieramy urządzeń elektronicznych. Dzieciaki musiały oddać je najpóźniej rodzicom przy autokarze. Czy ktokolwiek za nimi tęsknił? Szczerze mówiąc, nie sądzę. A to dlatego, że dni wypełnione były przygodami. W zespole instruktorskim poświęcaliśmy masę czasu, żeby wymyślać dla naszych zuchów i harcerzy zadania, które były wyzwaniami. Aby moderować pracę ich grup i aby wreszcie umożliwić im swobodne odkrywanie przyrody. Dzieciakom nie brakowało telefonów, telewizorów czy gier komputerowych, bo… miały co robić. Przeprawa na tratwie przez jezioro. Budowa chatek, w których trzeba przetrwać noc. Dwudniowa gra, w której trzeba było samemu zadbać o posiłki, nocleg i jeszcze do tego rozwiązywać zadania. To wszystko w połączeniu z dobrą atmosferą między rówieśnikami sprawiało, że ucieczka w wirtualną rzeczywistość nie była potrzebna. Zresztą, kto był w harcerstwie, ten wie, o czym mówię. Kto nie był, niech przeczyta „Czarne stopy”.

Brzmi to trywialnie, ale taka prawda: bez wysiłku włożonego w to, co poza wirtualną rzeczywistością, odrywanie dziecka od smartfona niewiele da. Pisze o tym w swojej książce „Pokolenie lęku” („The Anxious Generation”) psycholog społeczny Jonathan Haidt. Na przykładzie krajów anglosaskich i skandynawskich analizuje przyczyny kryzysu psychicznego pokolenia Z. I, co pewnie nie będzie zaskoczeniem, widzi związek między wielogodzinnym korzystaniem z mediów społecznościowych a radykalnym spadkiem odporności psychicznej czy wzrostem liczby prób samobójczych i samobójstw wśród młodzieży. Haidt postuluje podniesienie granicy wieku korzystania z mediów społecznościowych z 13 na 16 lat i zakaz używania urządzeń mobilnych w szkole. Ale najważniejszy jego postulat to właśnie tworzenie alternatywy, czyli zwrócenie dzieciństwa.

Jak jednak mówiła w rozmowie z DGP Magdalena Bigaj, prezeska Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa, w poszukiwaniu prostych i szybkich recept my, dorośli, robimy wszystko, by o tym nie pamiętać. Bo w gruncie rzeczy zdecydowanie łatwiej jest dać dzieciom smartfona i powiedzieć: „zajmij się sobą”, albo rozdać tysiące laptopów i liczyć na efekty edukacyjne, niż przyznać, że musimy podjąć wysiłek tworzenia takiej rzeczywistości, którą młodzi z powrotem się zainteresują. ©Ⓟ

Wideo

Co nam grozi ze strony Rosji w cyberprzestrzeni i jak się przed tym ochronić?

Obejrzyj już teraz na • gazetaprawna.pl
Zeskanuj kod