- Brakuje dowodów ukazujących, że poznawcze umiejętności dzieci rosną dzięki inwazji technologii w szkole - ze Stanisławem Burdziejem, profesorem socjologii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, rozmawia Jan Wróbel.

Do Stanisława Burdzieja, socjologa obywatelsko zaangażowanego, wysłałem list. Cóż mi się dziwić: profesor postuluje wprowadzenie powszechnej służby publicznej młodzieży. „Szanowny Panie, piękne pomysły mają to do siebie, że wprowadzane w życie tracą urok. Wiem, że niepokoi się pan zawłaszczeniem rozwoju młodego pokolenia przez smartfony. Oraz że bada pan wpływ ery ekranu na kondycję młodzieży. Nie jest pan osamotniony w swoich diagnozach, ale żeby od razu proponować służbę jako antidotum?”. Odpisał, porozmawialiśmy.

Jan Wróbel: Poproszę o pierwsze skojarzenie: „młody człowiek”...

Stanisław Burdziej: Słuchawki w uszach, oczy śledzą ekran. Postawa zgarbiona, siedząca. Raczej w domu. I w domu jest właściwie nienadzorowany, za to jak z niego wychodzi, to zwykle jest pod okiem rodziców, wychowawców, trenerów, nauczycieli i specjalistów. Jonathan Haidt, amerykański psycholog społeczny, w znanej książce „The Anxious Generation” (Niespokojne pokolenie) napisał, że z młodzieżą dzieją się dwie równoległe rzeczy. Po pierwsze, nastąpił koniec swobodnej zabawy. Po drugie, dzieciństwo przeniosło się do urządzeń elektronicznych, zwłaszcza do smartfonów.

ikona lupy />
Stanisław Burdziej, profesor socjologii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu / Materiały prasowe / Fot. Materiały prasowe
Zaczyna się typowo polskie bicie na alarm za pomocą amerykańskich naukowców...

Jestem polskim socjologiem i polskim rodzicem, ale widzę, jak trafne są obserwacje Haidta w odniesieniu do naszej rzeczywistości. Weźmy choćby przemianę, jakiej uległ internet. Etap pierwszy: od zarania epoki komputerowej do mniej więcej roku 2010, tu dominowały pecety. Etap drugi: w 2010 r. nastąpiło rewolucyjne, choć z początku mało zauważone, przejście w kierunku urządzeń mobilnych z ekranami dotykowymi, mogących obsłużyć ogromną ilość aplikacji – w tym media społecznościowe. Dopóki Facebook działał tylko na pecetach, dopóty nie towarzyszył nam wszędzie. Ale odkąd smartfony mamy w kieszeni, cały ten świat społecznościowy dosłownie idzie z nami. Jesteśmy w stanie prześledzić, jak wiele różnych wskaźników zdrowia psychicznego młodzieży posypało się w ciągu ostatnich 15 lat. Odsetek hospitalizacji dzieci z powodu zaburzeń nastroju wzrósł między 2010 r. a 2022 r. ponad czterokrotnie. Liczba prób samobójczych podejmowanych przez dzieci i młodzież wzrosła w ciągu ostatnich 10 lat pięciokrotnie. Polskie dzieci coraz częściej deklarują też poczucie samotności i spadek liczby przyjaciół oraz czasu spędzanego na zabawie swobodnej. Cezurą tych trendów był mniej więcej rok 2010. Trudno to inaczej wyjaśnić czymś innym niż nastaniem ery smartfonów... Media społecznościowe w tym czasie także przeszły ewolucję – są dziś znacznie bardziej toksyczne niż 10–15 lat temu. Sztandarowym przykładem jest algorytm TikToka, który znacznie szybciej niż wcześniejsze społecznościówki przywiązuje użytkownika do treści, treści coraz krótszych i coraz bardziej radykalnych.

Niestety, jedyne słowo, jakie przychodzi mi na myśl, kiedy o tym słyszę, to „bezradność”.

Niesłusznie o tyle, że dopiero niedawno zaczęliśmy rozumieć, co się dzieje. Media społecznościowe mogłyby być zaprojektowane inaczej, ze świadomością, że obecne rozwiązania szkodzą. Bliskie są mi koncepcje zmiany obowiązującego paradygmatu: społecznościówki powinny przestać zarabiać na monopolizacji naszej uwagi, a zacząć zarabiać np. na subskrypcji. Wtedy nie będą miały interesu w tym, by nas przykuwać do ekranów na jak najdłużej. A zacząć można od stosunkowo prostego porozumienia na poziomie UE w sprawie zakazu stosowania przez nie rozwiązań zaprojektowanych tak, by uzależniać, jak np. infinite scroll, czyli nieskończone przewijanie. Przeglądając swoją ścianę na Facebooku albo konto na Twitterze, nie jesteśmy w stanie dojść do końca feedu, spędzamy więc na tych czynnościach często znacznie więcej czasu, niż chcieliśmy. Możliwe jest też wymuszenie domyślnego włączania pewnych ustawień, które będą chronić młodzież; np. telefon mógłby mieć zaszytą – na urządzeniu lub w oprogramowaniu – datę urodzenia użytkownika. Wtedy sam telefon „zdecyduje” o tym, do których treści użytkownik może mieć dostęp.

Już to słyszę: „Mój smartfon, mogę sobie robić, co chcę!”.

Ja ten jakże wolnościowy argument odwracam. Zarzucanie dzieci rozwiązaniami informatycznymi nastawionymi na ich uzależnienie i przywiązanie do urządzenia jest odbieraniem im wolności. Zgodziliśmy się na Dziki Zachód w sieci. Chronimy dzieci, aż do przesady, w świecie rzeczywistym, a zupełnie puszczamy je samopas w świecie cyfrowym, naszpikowanym treściami szkodliwymi, twardą pornografią – wystarczy, że dziecko kliknie: „Mam 18 lat”. Drastyczne sceny, patologiczne wzorce zachowań – wszystko w nieograniczonym dostępie. To odbieranie młodzieży wolności, możliwości przeżycia takiego dzieciństwa, jakie mieliśmy my, dorośli. W ciągu ostatnich kilku tygodni we Francji i w Wielkiej Brytanii zapadły decyzje nakierowane na to, aby odzyskać dzieci i młodzież dla realu. Prezydent Emmanuel Macron przyjął raport, w którym zarekomendowano: żadnych telefonów do 13. roku życia, żadnych mediów społecznościowych do 18. roku życia. Zakaz używania telefonów komórkowych w szkołach obowiązuje tam zresztą od 2018 r. Teraz Francuzi chcą tę politykę zaostrzyć. W Wielkiej Brytanii są w fazie wprowadzania rekomendacji, jak wdrażać przyjęty w zeszłym roku Online Safety Bill, ustawę o bezpieczeństwie w sieci. Mam nadzieję, że ich rozwiązania przetrą szlak kolejnym krajom, także Polsce.

Przeciwko graczom globalnym – globalnym naprawdę – byłoby jednak lepiej, by krucjatę zaczęła Unia Europejska jako całość.

Taka krucjata trwa od lat, jej pierwszym efektem było RODO. Kolejne ważne kroki to Digital Services Act (akt o usługach cyfrowych), który w pełni wszedł w życie w lutym br., oraz Digital Markets Act (akt o rynkach cyfrowych). Stale wchodzą kolejne regulacje i wytyczne. Natomiast wydaje mi się, że nie potrzeba UE do tego, by w polskich szkołach nie było smartfonów w czasie lekcji i w czasie przerw. Przecież szkoła ma być przestrzenią bezpośrednich interakcji społecznych oraz nauki. Jedno i drugie wymaga uważności, a smartfon ją przechwytuje. Ktoś wyliczył, że przeciętnie nastolatek otrzymuje na smartfonie ponad sto kilkadziesiąt powiadomień na dobę. Jeśli odliczymy tych parę godzin na sen, to wychodzi, że co parę minut przychodzi do niego wiadomość. Niedawno znajomi nauczyciele opowiadali mi, że spory odsetek uczniów siedzi podczas lekcji z małą słuchawką w jednym uchu – ukrywają ją pod rozpuszczonymi włosami. W piórniku schowany jest smartfon, którym dziecko steruje niepozornymi ruchami. Czy to nasz ideał – dziecko nigdy niewyłączające się ze świata cyfrowego?

Mam na końcu języka światłą uwagę, że słabością Polski są niezbyt silne stowarzyszenia rodziców. Wszyscy kochamy dzieci, ale szukamy prywatnych rozwiązań dla własnych dzieci... Jednak nagle mnie olśniło, że ci aktywni rodzice, również ci dobrzy, zaangażowani społecznie, podniosą największy alarm w obronie komórek. Bo jak to – stracić kontrolę nad dzieckiem? Nie móc w dowolnej chwili zadzwonić do synka czy córci i zapytać, jak się czuje?

Haidt opisuje przypadek matki, która podążała samochodem kilkaset kilometrów za autobusem, w którym jej dziecko jechało na wycieczkę. Bo chciała być pewna, że ono bezpiecznie dotrze na miejsce. Przypadek skrajny, ale rodzice sami skorzystają, jeśli się wyzwolą z tego przesadnego lęku i zaczną dawać dzieciom więcej samodzielności w przestrzeni realnej, a bardziej na nie uważać w wirtualnej. Wszyscy jesteśmy w sytuacji tych przewrażliwionych rodziców, bo wszyscy próbujemy, na razie na własną rękę, radzić sobie z sytuacją, jaką wywołała rewolucja cyfrowa. Otóż w pojedynkę poradzimy sobie gorzej, niż gdy zadziałamy razem. Po to właśnie jest państwo – aby powszechnie obowiązującymi regulacjami skierować uwagę obywateli na rozwiązania, które są nie do wprowadzenia samodzielnie. Moim zdaniem regulacje ogólnokrajowe są potrzebne, żeby zdjąć z rodziców ciężar decydowania o tych sprawach, bo w tym przypadku suma prywatnych rozwiązań nie wystarczy, aby wyrwać się ze smartfonowej pułapki.

Przysłuchiwałem się branżowej rozmowie na temat nasycania szkół technologią. I zadziwiająco dużo było głosów w czambuł potępiających interaktywne pomoce dydaktyczne, te wszystkie pulsujące mapki w materiałach umieszczanych w internecie – mają wrócić: nauczyciel z tablicą, ręczne pisanie, mapy czarno-białe i papierowe... Prawie religijny zapał.

Z badań przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii wynika, że nie ma dowiedzionych korzyści związanych z wykorzystaniem tablic interaktywnych w nauczaniu. A jest to dla szkoły spora inwestycja. Daliśmy się przekonać big techom, że technologia powinna zrewolucjonizować edukację. Szczególnie w okresie pandemii szeroko otworzono drzwi szkół dla wielkich firm technologicznych, edukacja to bowiem ogromny rynek. Ale brakuje dowodów ukazujących, że poznawcze umiejętności dzieci rosną dzięki inwazji technologii w szkole. Korzyści z technologii w szkołach są bardzo punktowe. Religijny zapał zostawiłbym na inną okazję, ale trzymałbym się zasady, że gdy ktoś proponuje rozwiązanie technologiczne o zastosowaniu edukacyjnym, to najpierw zleca niezależne badanie sprawdzające domniemane korzyści. Nie możemy dłużej eksperymentować na dzieciach.

Wystarczy oderwać dzieci od smartfonów, by odetchnąć z ulgą?

Problem jest szerszy.

Od razu tak pomyślałem.

Smartfony zajęły poczesne miejsce w życiu nas wszystkich. W przypadku dzieci oraz młodzieży czas, który te urządzenia zabierają, jest cenniejszy niż u dorosłych, bo one mają wtedy „okienka rozwojowe”, które się potem zamykają. Gdy odzyskamy czas i uwagę dzieci, trzeba je będzie pomóc im zagospodarować. Alternatywy dla świata wirtualnego muszą być atrakcyjne.

I jesteśmy w domu. Przenośnia! Jesteśmy w świecie realnym – obrotni „kołcze” opracowują supergigaatrakcyjne warsztaty rozwojowe. I tak mamy wiecznego „Porwanego za młodu” – tym razem młody oderwany od ekranu zostaje oddany w ręce specjalistów. Kajaki, angielski w tańcu, rzut oszczepem z elementami behawiorystyki rozwojowej, od 7.30 do 22.30.

Nie powinniśmy ulegać takiej narracji. Badania naukowe jasno pokazują znaczenie swobodnej, czyli nienadzorowanej zabawy. Kluczowe znaczenie ma dla dzieci to, że działają samodzielnie, że zmagają się z wyzwaniami, które są na ich etapie rozwoju poważne, ale jednocześnie możliwe do przekroczenia. Oraz że same rozwiązują konflikty pomiędzy sobą. W grupie zawsze są jakieś konflikty, rozbieżne oczekiwania, ale dzieci są w stanie je rozwiązywać, w każdym razie do pewnego poziomu. Fantastyczna zabawa, nawet w stylu survivalowym, w całości zorganizowana pod dyktando dorosłych, nie pozwoli wykształcić dziecku niezbędnych umiejętności do samodzielnego nawigowania w życiu. Jeżeli postuluję „powrót do realu”, to w pełni. Oczywiście w realu jest miejsce i na wyjazd zorganizowany przez dorosłych, i na angielski, ale musi też być sporo miejsca po prostu na zabawę bez dorosłych.

Rozgadaliśmy się, a ja właściwie chciałem zapytać, czemu marzy się panu powszechny pobór do niewojska.

Powszechny, nie znaczy obowiązkowy, a „niewojsko” jest pana uproszczeniem. To, co mi się marzy, to poważna odpowiedź społeczeństwa na to, co z dziećmi i młodzieżą robi rewolucja cyfrowa. Także na ich potrzebę zaangażowania i działania dla innych.

Szalenie atrakcyjne.

Owszem – ponieważ otwiera przed młodzieżą eksplorację realu. Ludzie rozwijają się, dając coś z siebie. Więc tak, marzy mi się powszechna służba publiczna młodzieży. Nie tylko dlatego, że społeczeństwo potrzebuje takiej służby, lecz także dlatego, że młode pokolenie potrzebuje związanych z nią doświadczeń. Zwłaszcza bezcennej refleksji, że dając coś innym, sam wiele otrzymuję – chociażby poczucie sprawczości. Zmieniam fragment rzeczywistości, potrafię coś, co innym się przydaje. Instytucja służby publicznej z powodzeniem funkcjonuje od lat w Niemczech, we Włoszech i we Francji. We Włoszech jest obecnie intensywnie rozwijana i trwa nawet dyskusja na temat tego, czy jej odbycie nie powinno być obowiązkiem każdego młodego człowieka.

W Niemczech uważa się jednak, że pewna elitarność dobrze robi prestiżowi służby.

W Niemczech młodzi ludzie mają do dyspozycji kilka różnych form służby, łącznie z wolontariatem ekologicznym. Rocznie służbę na rzecz społeczeństwa pełni tam ok. 100 tys. młodzieży. Na jedno miejsce jest od dwóch do trzech kandydatów – priorytetem jest, by miejsca wolontariatu były atrakcyjne, żeby idąc na roczny wolontariat, młody człowiek nie tylko coś z siebie dał, lecz także sporo się nauczył. W wielu krajach na Zachodzie jest nieformalna prawie że instytucja gap year, roku przerwy pomiędzy szkołą średnią a studiami lub pracą.

Bangkok, plaża, swobodne życie z plecakiem dzieciaków z zamożnych domów...

Ale wiele osób podczas gap year próbuje zrobić coś dobrego. Są nawet profesjonalne agencje ułatwiające egzotyczny wolontariat, polegający na ratowaniu lwów w Afryce Południowej albo dzieci w sierocińcach w Azji Południowej.

Aha.

Niestety, bywa, że lwy są hodowane w niewoli specjalnie po to, żeby można je było potem wypuszczać na wolność. Nawet niektóre sierocińce tworzy się pod publiczkę, przyjmując – za pieniądze – dzieci mające rodziców, aby młodzi Europejczycy mogli się nimi zajmować. Tymczasem możemy zrobić po prostu dobry wolontariat i jechać do Augustowa, a nie Johannesburga. Można pomalować ławki w parku w domu opieki społecznej, przejść się na spacer ze staruszką, poprowadzić zajęcia wyrównawcze w szkołach, ratować archiwa, monitorować skład chemiczny Odry. Mamy wiele organizacji pozarządowych mogących być wymarzonym partnerem dla organizatorów kilkumiesięcznej służby społecznej. Powiedzmy, 100 tys. młodych czy choćby 50 tys. realizujących takie projekty społeczne rok w rok to jest ogromna siła. Służba wiąże się często ze zmianą miejsca zamieszkania, z poznaniem kraju – i innych ludzi niż ci z naszej bańki. Same korzyści.

W Polsce najfajniejsze freaki nie pojadą do Afryki, bo to żadna atrakcja, tylko po prostu pod Augustów, bo tam nigdy nie byli.

Warto pamiętać, że w Polsce obowiązkowość się źle kojarzy, a służba może być powszechna nawet wtedy, gdy jest dobrowolna, o ile będzie postrzegana jako atrakcyjna. W różnych krajach za odbycie takiej służby otrzymuje się np. dodatkowe punkty przy rekrutacji na studia, trochę jak u nas przy rekrutacji do szkoły średniej. Czemu nie uprzywilejować absolwentów służby przy rekrutacji na niektóre stanowiska w administracji publicznej i w służbach mundurowych?

I przy rekrutacji na cieszące się największym wzięciem wydziały akademickie. Międzydziedzinowe Indywidualne Studia Humanistyczne i Społeczne, Międzywydziałowe Indywidualne Studia Matematyczno-Przyrodnicze, medycyna, architektura... Teraz ja się rozmarzyłem.

Czas porozmawiać poważnie o tym, żeby odbudować trochę obywatelski etos, który nie ustawia obywatela w opozycji do własnego państwa, lecz obejmuje myśl, że mój kraj może ode mnie czegoś potrzebować, a nawet wymagać.

Może zacznijmy od jakiegoś skromnego programu pilotażowego.

Zacznijmy od sukcesu, choćby na małą skalę, a potem samo się potoczy. ©Ⓟ