- Nie chcemy strajkować, to jest ostateczne narzędzie. Chcemy przekonać rządzących, aby nie patrzono na szkołę jedynie przez pryzmat kosztów - uważa Krzysztof Baszczyński, wiceprezes Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Związek Nauczycielstwa Polskiego z początkiem września rozpoczął akcję protestacyjno-informacyjną. Nauczyciele chcą zarabiać więcej i wymusić to na rządzących. Czy te działania nie są tylko pozorowane?
Nie można tak mówić! Nie wiem, na jakiej podstawie takie stwierdzenie się pojawia. Nie jest to na pewno pozorowane działanie. Zaczęło się od tego, co wydarzyło się na Śląsku, czyli akcji, która ma pokazywać, że nie sponsorujemy swojej pracy. W kolejnym etapie będzie edukacyjne miasteczko i pikieta 15 października. Podejmujemy więc konkretne i wymierne działania.
Projekt ustawy budżetowej na przyszły rok jest już w Sejmie. Nauczyciele od stycznia mają otrzymać 7,8 proc. podwyżki, czyli tyle, co pozostali pracownicy budżetówki. Używając terminologii szkolnej, to ostatni dzwonek, aby zawalczyć o wyższe uposażenia dla nich…
To jest z pewnością ostatni dzwonek. Trzeba mieć na uwadze, że w ciągu 30 dni zapisy projektu budżetu uległy zmianie. Pierwotnie zapisana w nim kwota bazowa oznaczała, że nauczyciele od stycznia nie otrzymaliby wyższych wynagrodzeń. W obecnej wersji mają zagwarantowane 7,8 proc. więcej. To jest dalekie od naszych oczekiwań, czyli 20 proc. podwyżek, ani nie rekompensuje galopującej inflacji. Zmiana jest jednak na plus.
Ale jak to się ma do zapowiadanych przez ministra Przemysława Czarnka co najmniej 9-proc. podwyżek od 2023 r. i kwoty bazowej przekraczającej 4 tys. zł?
Rzeczywiście wartości te są niższe. Nie rozumiem, co się dzieje wewnątrz Rady Ministrów. Zdumiewa nas to, że przedstawia się pod koniec sierpnia projekt ustawy budżetowej bez podwyżek dla nauczycieli, a za miesiąc ulega on zmianie. Dla nas jest to jednak sygnał, aby poprzez pikietę 15 października wezwać polityków, aby coś z tymi podwyżkami zrobili. Trzeba sygnalizować problemy płacowe. Nasza ostatnia rozmowa z panią Elżbietą Witek, marszałek Sejmu, też dotyczyła m.in. systemu wynagradzania. Zamierzamy też przyjąć stanowisko w sprawie propozycji zmian płacowych, jakie będziemy w Sejmie zgłaszać do projektu ustawy budżetowej.
Co konkretnie?
Zaproponujemy wyższą kwotę bazową. Tym bardziej że w 2022 r. nauczyciele nie otrzymali tego, co było zapisane w tegorocznej ustawie budżetowej. W rezerwie celowej były 3 mld zł, a my otrzymaliśmy tylko od maja wzrost o 4,4 proc., na który przeznaczono 1,6 mld zł, czyli ponad 1,3 mld zł ktoś nam odebrał.
Z tego, co mówił minister Czarnek, wynika, że te miliardy były przeznaczone na reformę systemu zatrudniania i wynagradzania nauczycieli. Skoro nie zgodziliście się na zwiększenie pensum z 18 do 22 godzin, to trudno wam przyznawać takie pieniądze. To miała być transakcja wiązana…
W uzasadnieniu do rezerwy nie było napisane, że te pieniądze miałyby być związane ze zmianą pragmatyki służbowej. Pan minister nam zabrał część środków.
W przyszłym roku subwencja oświatowa ma wynieść ponad 64,4 mld zł. Resort edukacji podkreśla, że to jest rekordowy skok, a wy ciągle narzekacie. Według pana to pewnie wciąż zbyt mało?
Trzeba przy tych pieniądzach brać pod uwagę, jak wyglądał poprzedni rok i ten, który właśnie się kończy. Jeśli subwencja oświatowa w tym okresie rosła o 2,6 proc., to przyszłoroczny zastrzyk jest rekompensatą nieoszacowanej subwencji w ostatnich latach. Nie jestem do końca pewny, czy owe 64 mld zł są w stanie zabezpieczyć wydatki związane nawet z tym niewielkim wzrostem wynagrodzenia nauczycieli. Nie zabezpieczą też wydatków rzeczowych związanych z inflacją, w tym kosztów energii elektrycznej i gazu.
Wracając do spotkania z Elżbietą Witek – czy poza ładnym wspólnym zdjęciem udało wam się coś osiągnąć?
Pani marszałek zadeklarowała, że przyjrzy się projektowi Lewicy, który został przez nas opracowany, a dotyczy możliwości pracy bez ograniczenia dla wszystkich nauczycieli na świadczeniach kompensacyjnych. Nauczyciele, którzy je pobierają mogą pracować, ale nie w oświacie. Marszałek obiecała, że zapozna się z tematem i porozmawia z ministrem. Przy okazji obaliliśmy mit budowany przez ministra edukacji, który przekonywał, że na te świadczenia idą tylko osoby chore.
Macie szacunki, ile osób obecnie korzysta ze świadczeń kompensacyjnych?
Liczba osób korzystających z tego uprawnienia nie jest wysoka.
Obecnie nauczyciele na świadczeniach kompensacyjnych mogą uczyć w klasach dla dzieci z Ukrainy. Gdyby wszyscy mogli z tego skorzystać, to część pracujących nauczycieli zwolniłaby się z pracy, aby skorzystać ze świadczenia, i od września wróciła na to samo stanowisko. Chyba nie o to chodzi, a bardziej o przyciągnięcie nowych nauczycieli, aby wypełnili luki kadrowe.
Takie obawy mogą istnieć zawsze. Tak samo można powiedzieć o art. 88 Karty nauczyciela, który pozwalał na wcześniejsze emerytury.
W 2019 r. były wybory i strajk generalny. Czy tym razem będzie podobnie?
Wszystko jest możliwe. Mamy takie uprawnienia i nikt nie może nam zabronić po nie sięgnąć.
Wielu nauczycieli jest rozczarowanych po ostatnim strajku, który zdaniem części z nich zbyt szybko się zakończył. Dodatkowo, jeśli w styczniu otrzymają te 7,8 proc. podwyżki, mogą nie chcieć protestować. Co wtedy zrobicie?
My też nie chcemy strajkować. To jest ostateczne narzędzie. Chcemy przekonać rządzących, aby nie patrzono na szkołę przez pryzmat kosztów. Chcemy rozmawiać nie tylko o podwyżkach, lecz także o programach nauczania, o organizacjach współpracujących ze szkołami. Dlatego otwieramy miasteczko edukacyjne, aby uświadamiać m.in. rodziców i uczniów, z jakimi problemami się borykamy.
Przyjdą przymrozki, to szybko zwiniecie to miasteczko…
To jest miasteczko informacyjne, a nie okupacyjne. Będzie funkcjonowało przez tydzień.
Myśli pan, że wystarczy tydzień, aby przekonać część społeczeństwa, że nie jesteście leniami pracującymi 18 godzin tygodniowo?
Będziemy omawiać szczegółowo, jak rzeczywiście wygląda czas pracy nauczyciela, i zapewniam pana, że wynosi on często więcej niż 40 godzin tygodniowo. Nam zależy, aby do szkoły trafiali najlepsi z najlepszych. Niestety ostatnie zmiany w systemie awansu i oceniania nauczycieli są zaprzeczeniem tego wszystkiego. Jeśli osobie, którą chcemy pozyskać do zawodu, proponujemy 2,8 tys. zł na rękę i dodatkowo przez dwa lata nieuporządkowany stosunek pracy, to się nie uda.
A pan wierzy, że ZNP to zmieni?
Tak, inaczej bym w tym nie uczestniczył. Trzyma nas wiara, że teraz może być tylko lepiej. Interes jest wspólny, zarówno ucznia, jak i nauczyciela.
Kierownictwo resortu twierdzi, że nauczyciel dyplomowany zarabia obecnie średnio prawie 6,8 tys. zł brutto. Związkowcy zawsze nerwowo reagują na te kwoty…
W tej średniej są nagrody jubileuszowe, godziny doraźne i ponadwymiarowe, odprawy emerytalne. Przecież większość nauczycieli tych świadczeń nie otrzymuje. Dodatkowo nauczyciel początkujący wynagrodzenie zasadnicze ma na poziomie 3,4 tys. zł brutto, a średnia jego płaca musi wynieść o tysiąc złotych więcej. Wszyscy dobrze wiemy, że osoby wchodzące do zawodu nie mają dodatku stażowego, a nawet odpowiednio wysokiego dodatku motywacyjnego.
W każdej grupie zawodowej w budżetówce średnie płace nalicza się w podobny sposób, czyli część zarabia więcej, a część mniej.
Zgadza się, ale w przypadku nauczycieli ten obraz jest bardzo nieobiektywny.
Jak rysujecie scenariusz na najbliższe tygodnie?
Ten scenariusz będą pisali minister Czarnek i premier Morawiecki, który do tej pory nie odpowiedział nawet na naszą propozycję spotkania. ©℗
Rozmawiał Artur Radwan