Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży... No właśnie, czyli jakie?
Marek Szpanowski, nauczyciel, publicysta / Dziennik Gazeta Prawna
Gdy na progu dorosłości zapytać uczniów o sens polityki i spraw publicznych – staram się to robić przy okazji wyborów, z różnym skutkiem – odpowiedź pada dość typowa. Warszawscy 17-latkowie znają dwie–trzy największe partie i trochę folkloru. Twarze 99 proc. kandydatów nic im nie mówią. Wiedzą tylko to, że „miała wygrać klika X, ale gang Y ją wyrolował; a wszyscy razem wykosili resztę frajerów”.
Tylko poza dużymi miastami zdarza się czasem wyjątek. Tam nieraz słyszeli, że startował były dyrektor szkoły – sąsiad – matka kolegi. Nie mając zarazem pojęcia, z której kliki, pardon, partii.
Wyjątki uwypuklają smutną regułę – według najmłodszego pokolenia wyborców polityka w Polsce to jeden wielki Big Frajer Show. I z nową PKW tak pozostanie, bo ułomności są systemowe. Chyba że system jakimś cudem zbliży się do ludzi – jak jednomandatowe okręgi wyborcze, nieśmiało wprowadzone ostatnio na prowincji.
Co w tym stanie rzeczy myśli licealista? Czasem wierzy, że przyjdzie Korwin i rozpędzi wszystkich na cztery wiatry. Można jednak być pragmatystą i wierzyć w rozwiązania, które sprawdziły się ciut lepiej niż nasz autorski galimatias. W tym kontekście walka o JOW-y narzuca się sama.
Argument 1 – kontakt z wyborcą. Lista partyjna to XX-wieczny przeżytek. Była dobra, gdy partie i ich struktury musiały okrzepnąć. Dziś daje efekt zniechęcający do wyborów i silnie antyobywatelski. Kandydaci z „biorących” miejsc są już regularnie przyniesieni w teczce. Spuszczeni ze spadochronem. Wymyśleni w zaciszu gabinetu. Nie mówiąc już o tym, jak silna jest tu właśnie bariera pokoleniowa – faworytami partyjnych struktur są prawie zawsze starzy wyjadacze. Wyborem zwykłych ludzi może być ich sąsiad – student albo uczennica.
Ale uwaga: jeśli na liście partyjnej nie przejdzie jedynka, to często z punktu widzenia przejrzystości i uczciwości procedur sytuacja jest jeszcze gorsza! Te wyjątki to w polskich wyborach istny cyrk: „bo miał chwytliwe hasło”, „bo zbieżność nazwisk z [Kwaśniewskim, Kaczyńskim, Ziobrą itp.]”, „bo startował z ostatniego miejsca na liście”. Nawet poważne media tak to komentują, uznając niejako, że to uprawniona część zabawy!
Argument 2 – przejrzystość postaw i poglądów. Gdy polityk startuje z listy, teoretycznie reprezentuje stanowisko partii. W istocie nic to jednak nie znaczy. Kandydaci ruchów miejskich, póki grali o głosy, mieli usta pełne – pardon – ścieżek rowerowych i przewijaków dla niemowląt. Gdy stali się radnymi, ups! – niespodzianka. Okazali się więźniami dużej polityki. „Najlepszą ofertę przedstawiła nam jednak partia XXX, a poza tym sumienie nie pozwala nam być z tymi... [aborcjonistami, homofobami, faszystami – niepotrzebne skreślić]”.
Okręg jednomandatowy to zupełnie inna bajka. Tu się nie można schować za szyldem, bo zainteresowani maglują każdego pojedynczo i wszystkie sprawy programowe i światopoglądowe są jasne dużo wcześniej.
Wreszcie argument z procedur. Na tym wszelako poległa PKW. Co mamy dziś? Niezależnie od rodzaju wyborów, istny horror. Liczenie głosów na listę, potem progów, potem powrót ze szczebla krajowego na szczebel okręgu lub obwodu... masakra. A ile trwa liczenie głosów i wyjaśnianie niejasności, gdy kandydatów jest kilku i jeden mandat? Kilka godzin. Okręg jednomandatowy to kilka lub kilkanaście komisji. Wtedy i liczydła dadzą radę, gdy zawiedzie system.