Siedzi sobie nad probówkami uczony z rozwianą grzywą. I myśli. Potem – juuuhuuu – doznaje olśnienia. A za chwilę cały świat mówi o jego wiekopomnym wynalazku, a firmy na wyprzódki wyciągają karty kredytowe, aby go zdobyć.
Można odnieść wrażenie, że taki uroczy obrazek zagnieździł się w głowach osób odpowiadających w Polsce za naukę i nie chce ich opuścić. Czego dowodem zestawienie efektów, z jakimi naukowcy krajów UE sięgali w ciągu ostatnich siedmiu lat po pieniądze z grantów przyznawanych przez Europejską Radę ds. Badań Naukowych (ERC). Mówiąc łagodnie: nasi nie odnieśli na tym polu wielkich sukcesów. Przez cały ten okres na 4,8 tys. grantów zdobyli tylko 14. Podczas kiedy np. uniwersytet w Cambridge zgarnął 132 takie dofinansowania. Po 1,5–2 mln euro każde.
Nie oznacza to, że jesteśmy naukową pustynią, a polscy uczeni powinni wrócić do szkoły podstawowej. Jest za to sygnałem, że decydenci, od których zależy organizacja szkolnictwa wyższego, muszą zrobić remanenty w głowach i realnie spojrzeć na naukowy biznes. Naukowiec jest od myślenia. I wymyślania. Ale nie od sprzedaży swoich dokonań, a u nas właśnie tego od niego się wymaga.
Na zachodnich uniwersytetach zatrudnia się całe sztaby ludzi odpowiedzialnych za papierologię niezbędną przy staraniu się o pieniąze, za marketing, wreszcie za sprzedaż tego, co gdzieś tam w laboratoriach czy bibliotekach wypracowano. Jeśli dodamy do tego, że uczelnia z takiego grantu, jak te przyznawane przez ERC, zgarnia 25 proc., będzie jasne, że takie korporacyjne podejście do nauki się wszystkim opłaca. Taki jest dziś ten świat i nawet Einstein by wymiękł, gdyby miał sam pisać wnioski do Brukseli. No i umówmy się, aż tak wielu to tych Einsteinów w Polsce nie mamy.