Ważniejsza od edukacji dzieci w kooperatywie jest więź, która tworzy się między rodzicami. Nie oddajemy malucha do placówki, która zastępuje mu rodzinę, tylko poszerzamy ją sobie o innych

Niektórzy rodzice do dziś mają gęsią skórkę na myśl o odpytywaniu przy tablicy i nie chcą fundować tego doświadczenia swoim dzieciom. Dla innych rubikonem była zapowiedź, że do szkół trafią sześciolatki, albo likwidacja gimnazjów. Są też tacy, których wiarę w wydolność sterowanej przez państwo edukacji ostatecznie podkopały zdalne lekcje. Coraz więcej rodziców szuka dla dzieci drogi poza szkołą. Jedni uciekają do prywatnej edukacji, dla innych to tylko stara forma w nowym opakowaniu. Szukają więc nowych sposobów, by skutecznie wpoić młodzieży wiedzę i zadbać o ich rozwój. Przy okazji sami odkrywają nieznane rodzicielskie ścieżki.
Wirus jest niegroźny za opłatą
Choć minister zdrowia zapewnia, że w tym roku twardego lockdownu z masowym zamykaniem szkół nie będzie, rodzice niespecjalnie w to wierzą. Jak wynika z sondażu przeprowadzonego przez DGP, zamknięcie placówek to jeden z naszych największych lęków – w przypadku zwiększonej liczby zakażeń koronawirusem spodziewa się go 43 proc. respondentów. W grupie wiekowej 30–39 lat zdalnego nauczania obawia się co drugi pytany.
Trudno się temu dziwić – w ubiegłym roku pierwsze zamknięcia zaczęły się właśnie w październiku. I choć miały być czasowe, dzieci wróciły do ławek dopiero na chwilę przed wakacjami. – W kwietniu syn miał już dość zdalnej nauki. Był wtedy w IV klasie podstawówki, miał 10 lat. Postanowiłam zachęcić rodziców z klasy, żeby coś razem zrobić. Proponowałam, żebyśmy zaczęli się spotykać prywatnie w małych grupach, by zapewnić dzieciakom jakikolwiek kontakt ze sobą i motywację do nauki. Ale okazało się, że jestem sama, nikt nie podjął tematu. Wszyscy mówili: „Poczekajmy jeszcze dwa tygodnie, bo przecież zaraz otwierają” – mówi Monika Karczmarska, trenerka personalna, przedsiębiorczyni i mgr filologii polskiej. Dotychczas nie miała wiele wspólnego z organizowaniem nauki najmłodszym. – Ale jak to mówią: rodzice najwięcej są w stanie zrobić dla własnych dzieci. Więc wzięłam sprawy w swoje ręce.
Karczmarska porozumiała się z koleżanką Olgą Sobocińską, która jako mistrzyni fryzjerstwa, nauczyciel zawodu i magister zarządzania jakością też nigdy nie prowadziła szkoły. Miała za to dzieci w IV i VII klasie i te same problemy – dodatkowo pochłaniające z rodzinnego budżetu 1,8 tys. zł miesięcznie. Tyle wynosiło bowiem czesne w prywatnej placówce, która także prowadziła naukę zdalnie. – Przepisałyśmy dzieci do edukacji domowej, ale że żadna z nas nie widzi się w roli nauczycielki własnych dzieci, zaczęłyśmy na szybko tworzyć grupę do wspólnej nauki. Rozsyłałyśmy wici po znajomych, a równocześnie szukałyśmy nauczycieli, którzy chcieliby z nami pracować – wspomina Olga Sobocińska. Projekt nazwały „Sposób na szkołę”. Założyły stronę na Facebooku, wynajęły pomieszczenie od jednej z gdyńskich fundacji i rok szkolny kończyły już jako organizatorki kształcenia 12 dzieciaków z klas IV i VII. – Kiedy zaczęłyśmy relacjonować na Facebooku to, co robimy, zaczęłyśmy dostawać mnóstwo pytań z całej Polski, ludzi przybywało z dnia na dzień. Teraz mamy już prawie całą podstawówkę, z wyjątkiem IV i VI klasy – mówi Monika Karczmarska.
Zainteresowanie innymi opcjami edukacyjnymi nie powinno dziwić. Jak pokazały badania polsko-ukraińskiego zespołu pod kierunkiem dr. hab. Piotra Długosza z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, uczniowie bardzo źle znieśli zdalne nauczanie – 20 proc. ankietowanych przez badaczy dzieci wykazywało objawy depresji. Lekarstwo, czyli powrót do regularnej nauki, może jednak okazać się dla nich jeszcze gorsze: 40 proc. boi się wymagań, jakie nauczyciele będą stawiać, żeby wyrównać poziom. Co piąty lęka się powrotu do rytmu wczesnego wstawania i dojazdów.
W ciągu roku projekt „Sposób na szkołę” rozrósł się do fundacji z własnym lokalem, który przez wakacje panie same przygotowywały („Proszę napisać, że z pomocą mężów, żeby się nie obrazili”). – Z tym – swoją drogą – wiąże się kolejna patologia polskiego systemu szkolnictwa. My nie zarabiamy na prowadzeniu tego projektu, rodzice składają się po 850 zł na pensje nauczycieli, lokal i koszty księgowe. Żeby nie pompować darowizny, na początku chciałyśmy podnająć pomieszczenia w jakiejś szkole, która – przypominam – była i tak zamknięta, więc sale stały puste. I co się okazało? Że proponowano nam tylko komercyjny wynajem po godzinie 16. W normalnych godzinach pracy placówek koronawirus był groźny i dzieci nie mogły tam przebywać. Ale już po południu, za 40 zł za godzinę, przestawał – ironizuje Olga Sobocińska.
Choć do szkół już można wrócić, założycielki „Sposobu na szkołę” nie zamierzają cofać się z obranej ścieżki. – Nasze dzieci na początku były sceptyczne, ale teraz nie wyobrażają sobie być znów w systemie. Zresztą my patrzymy na to, co nie działało w samym sposobie nauczania i staramy się to zrobić inaczej – mówią założycielki fundacji.
Czym ich projekt różni się od szkoły prywatnej? – Oj, szkoła prywatna to nadal szkoła systemowa. Może ma ładniejsze firanki, fajniejsze wycieczki, nauczycieli, którym bardziej się chce, ale wciąż są tam sprawdziany, oceny. My nie chcemy trzymać dzieci w pruskim systemie, gdzie wszyscy pracują na akord. Nauczyciele mają pełną wolność, jak najszybciej i jak najprzyjaźniej robią podstawę programową, a potem wykorzystują czas na rozwijanie najbardziej pasjonujących tematów – opowiada Monika Karczmarska. Dodaje, że wszystkie dzieci korzystające z zajęć są formalnie w edukacji domowej – zapisują się do szkoły, której dostają świadectwo, ale nie muszą chodzić na lekcje. Co jakiś czas tylko zaliczają ustaloną z nauczycielami partię materiału, np. w formie rocznego egzaminu. Dzięki temu nie mają nad sobą urzędników, kontroli, zobowiązań wobec systemu. Mają za to czas na zajęcia z gier strategicznych, warsztaty logicznego myślenia, kółko szydełkowania, geografię czy biologię w terenie. – Ale też bez przesady. Dzieci nie można przeładować pracą – zaznacza.
Przykład „Sposobu na szkołę” okazał się inspiracją dla wielu rodziców. Do tego stopnia, że zamiast odpowiadać na pojedyncze pytania jego założycielki, zdecydowały się wydać dwa e-booki z poradnikami dla rodziców, którzy chcieliby pójść podobną drogą. Pierwsi naśladowcy już są – w Sopocie, na Śląsku, w Słupsku, w Wielkopolsce czy Małopolsce.
Z własnego portfela
Szkolne kooperatywy powstawały także przed pandemią. Dla Justyny Boreckiej, z zawodu seksuolożki, porozumienie z innymi rodzicami było kontynuacją przedszkolnej przygody córki. – Razem z rodzicami dwójki innych dzieci wychodziliśmy z Zielonego Przedszkola, które działa przy Folwarku Bródno w Warszawie. Ono postawiło poprzeczkę bardzo wysoko, nie znaleźliśmy żadnej placówki, która spełniałaby rozbudzone tam marzenia o dobrej szkole. Postanowiliśmy więc założyć własną kooperatywę, która byłaby zakotwiczona przy tej placówce – wspomina. Rodzice dokooptowali jeszcze kilkoro dzieci, przepisali pociechy na edukację domową, zrekrutowali nauczycielkę i od września wystartowali z projektem „Ponad Horyzont”. Kooperatywa działała na zasadach porozumienia bez przemocy, na zajęciach kluczowa była indywidualizacja podejścia do dziecka i ruch na świeżym powietrzu. W programie, poza realizacją podstawy, znalazły się m.in. jazda konna czy angielski jako drugi język. Energii wystarczyło na dwa lata. – Dla naszej nauczycielki to było zbyt duże obciążenie. Nie było tygodnia, w którym nie byłoby potrzebne nasze dodatkowe zaangażowanie. Rozstaliśmy się z nią po pierwszych tygodniach nauczania online, w drugim semestrze – tłumaczy Justyna Borecka.
Pomimo rezygnacji nauczycielki, zamknięcia szkół, nauczania online rodzicom udało się opanować sytuację i doprowadzić dzieci do egzaminów. Przed kolejnym rokiem umówili się jednak, że nauczycielki muszą być dwie, a całość będą wspierały na stałe trzy mamy. – Ponieważ mieliśmy ósemkę dzieci, a więc niewielką grupę, musieliśmy dosypać do projektu więcej pieniędzy. Dla części rodziców to już mogło być zbyt dużo, więc wspólnie z koleżanką dokładałyśmy je z własnych portfeli. Jednocześnie daliśmy sobie rok na decyzję co dalej – wspomina inicjatorka kooperatywy.
Szybko pojawiły się kolejne problemy. Z zespołu odpadła jedna z dwóch nauczycielek, która równolegle studiowała i nie udało jej się dopasować planu zajęć. Sama działalność w kooperatywie natomiast bardzo obciąża koordynatorki. – Dla nas były to cotygodniowe spotkania z zespołem, dodatkowe superwizje i kolejne – z rodzicami. A przy tym prowadziłyśmy zajęcia i wspierałyśmy nauczycielki w szkole. Był to więc wielki wydatek energetyczny. Żeby projekt spiął się finansowo, musielibyśmy włożyć w niego jeszcze więcej pracy, rozszerzyć działalność, zrekrutować nowe dzieci i wynająć większy budynek. Nowe wyzwania przewyższały nasze możliwości na tym etapie, a okoliczności, w których się znaleźliśmy, nie sprzyjały. Dla mnie od samego początku ważne było, żeby zapewnić córce przestrzeń do harmonijnego rozwoju zarówno pod względem emocjonalnym, jak i poznawczym oraz społecznym. Z biegiem czasu dostrzegłam, że przy tak małej grupie dzieciom brakuje różnorodności. A także sam system nie zapewniał jej wyzwań intelektualnych takich, jakich na tym etapie potrzebowała – wspomina. Członkowie kooperatywy podjęli decyzję, że kończą więc współpracę w takiej formie.
Dzieci z kooperatywy trafiły do różnych placówek, głównie małych szkół prywatnych. Jedno zostało w edukacji domowej. – To nie znaczy, że dwa lata starań poszły na marne i że żałuję – zastrzega moja rozmówczyni. – Po pierwsze dzięki kooperatywie stworzyliśmy wspaniałą grupę. To byli rodzice, którzy wiedzieli, w co wchodzą, byli gotowi dać dzieciom wiele z siebie: jedna mama robiła zajęcia z zumby, inna ze stolarki, ja z edukacji seksualnej. Nadal wspólnie wyjeżdżamy, a nasze dzieci kolegują się ze sobą – zapewnia. Przyznaje też, że dla jej własnego dziecka dwa lata poza systemem edukacji były cennym doświadczeniem. – Myślę, że na początku nie byłaby gotowa, by pójść do większej szkoły, teraz za to wspaniale się odnalazła. Widziałam, że córka już nasyciła się w kooperatywie i że czas dla niej na nowe wyzwania – mówi.
Jak przyznaje założycielka projektu „Ponad Horyzont”, dziś jednym z głównych zadań edukacji jest przygotowanie dzieci do nieustannych zmian. – Nie wiem, czy za jakiś czas znów nie wrócimy do alternatywnej edukacji. Teraz o tym nie myślę, ale nauczyłam się obserwować swoje dziecko i odpowiadać na jego potrzeby. Czuję też, że rolą rodzica jest towarzyszyć mu w różnych sytuacjach, a nie wiecznie przed nimi chronić – dodaje.
Połączyć atomy
Gdyby określić sposób, w jaki działa kooperatywa współtworzona przez Przemka Różańskiego, „zmiana” dobrze oddawałaby jej ducha. Zrzeszeni w niej rodzice nie stworzyli żadnej instytucji czy fundacji ani nie zatrudniają nauczyciela. Nie ma także formalnej struktury. – Zaczęło się od dwóch rodzin, w tej chwili nie wiem, ile nas jest. Może pięć, może sześć. Nieustannie ktoś wchodzi i wychodzi, jak na Brodnicę, czyli 20-tysięczne miasto, jestem pod wrażeniem – ocenia. Czym zajmuje się Brodnicka Kooperatywa Rodzin? – Umówiliśmy się, że piątek jest dniem kooperatywy. Spotykamy się wtedy i mamy dużo czasu, żeby po prostu być ze sobą. Staramy się też planować razem wyjazdy czy wakacje tak, by nasze dzieci tworzyły wspólną bandę – wyjaśnia Przemek Różański. Jak dodaje, tworząc kooperatywę, brodniczanie próbowali zatrudniać nauczycieli i ustalać sztywny harmonogram. Żaden z tych pomysłów jednak nie wypalił. – Nauczyciele albo rezygnowali, albo zaczynali przyprowadzać do nas własne dzieci, stając się częścią kooperatywy. Teraz postawiliśmy na to, że rodzice odpowiadają za część edukacyjną, czyli realizację podstawy programowej, a w czasie naszych spotkań skupiamy się na relacjach i swobodnej zabawie. W pierwszym okresie edukacyjnym chodzi o to, by nauczyć zaciekawiania się światem. Jeśli nie będziemy tego przerywać, to w pewnym momencie dzieci zaczynają interesować się wiedzą. To moment, że będą mogły zdobywać ją same czy nawet iść do zwykłych szkół, bo ich motywacja będzie wewnętrzna – dodaje.
Dla Przemka Różańskiego dużo ważniejsza od edukacji dzieci w kooperatywie jest więź, która tworzy się między rodzicami. – Dzisiaj żyjemy w zatomizowanych społecznościach, więc rodzice zostają z wychowaniem dzieci samotni. Tymczasem do wychowania potrzebna jest cała wioska – na tym założeniu opiera się kooperatywa. Nie oddajemy malucha do placówki, która zastępuje mu rodzinę, tylko poszerzamy ją sobie o innych – wyjaśnia. Jednocześnie zaznacza, że sam nie jest antysystemowy. Jego syn chodzi do przedszkola, ale na zasadach, które są dobre dla całej rodziny – idzie na kilka godzin, bez przymusu i porannej gonitwy, byle tylko zdążyć na śniadanie.
Jak dodaje, kooperatywa, w której działa, opiera się na związkach sąsiedzkich, a nie konkretnej koncepcji wychowawczej czy jakiejś ideologii. – Gdybym miał opowiedzieć o poglądach współpracujących z nami rodziców, znalazłbym i lewaków, i konfederatów. To dla mnie zaskakujące doświadczenie, bo wcześniej sam tworzyłem swoiste monokultury: ekowioski, szkoły demokratyczne. Prędzej czy później zawsze jednak kończyło się tak samo: sporem w rodzaju, czy coś jest prawdziwym weganizmem, czy nie. Teraz widzę, że naprawdę sprawdza się właśnie podejście do miejsca rodziny w życiu.
Przemek Różański z zawodu jest pedagogiem i psychoterapeutą gestalt. Pracuje m.in. jako superwizor wolnych szkół, a także specjalista w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Z systemem edukacji styka się więc na co dzień. – Nie wierzę ani w państwo, ani w jego opiekę. Nie potrzebuję też z nim walczyć ani przywoływać do porządku, by skuteczniej wykonywało swoje zadania. Mogę za to dbać o swoich i wspierać tych, którzy zdecydują się robić to samo. Tworzyć „zwarte grupy przyjaźni i działania” i sieć powiązań między nimi. Licząc, że z wolna ta nowa tkanka społeczna będzie się rozrastać i wzmacniać, zmieniając nasz krajobraz – mówi Różański.
O tym, by kooperatywy zastąpiły systemową edukację, raczej nie ma mowy. Na razie rodzin, które formalnie realizują edukację domową, jest w Polsce ok. 20 tys. Ale z każdym kolejnym edukacyjnym kryzysem powoli ich przybywa. ©℗