Być rodzicem to tyle, co się wstydliwie sprzeniewierzyć. Czemu? Wspólnemu dobru.
Dopóki człowiek dzieci nie posiada, dopóty ma usta pełne słusznych fraz, zwłaszcza jeśli mowa o edukacji. Jak przeciwdziałać nierównościom – pytamy bezdzietnego, a on odpowiada: trzeba oferować najwyższej klasy usługi publiczne. Trzeba w szkołach umieszczać razem dzieci z różnych szczebli drabiny społecznej, niech się siebie wzajemnie uczą. Niech bardziej wykształceni czy bogaci rodzice lobbują za lepszą szkołą dla nich wszystkich. Niech szkoła będzie świetna, egalitarna, dostępna, wspólna; taka sama dla dzieci profesorów, bankierów i dziennikarzy jak dla dzieci stróży, śmieciarzy i bezrobotnych. Tak właśnie można zerwać uporczywy link między pochodzeniem a przeznaczeniem. Nazwijmy taką politykę edukacyjną polityką solidarności.
Potem człowiek zostaje rodzicem i upycha politykę solidarności w tylnej kieszeni. Nadal oczywiście udaje jej zwolennika, ale kiedy w grę wchodzi dobro własnego dziecka, zasady wydają się zaskakująco giętkie. Bo od dobra wspólnego ważniejsze jest przecież dobro potomstwa. Przedstawiciel klasy wyższej i wyższej średniej zrobi wszystko, by jego „bąbel” sam odniósł jak największe korzyści edukacyjne i społeczne; i raczej nie będzie chciał go traktować jako narzędzia wspólnototwórczego, polepszającego jakość edukacji w ogóle. Rozpadająca się, zagrzybiona rejonówka koło domu, w której moglibyśmy pomóc zdobyć środki na remont, czy świetna szkoła w centrum? Zajęcia SKS czy płatny tenis w ekskluzywnym klubie? Lobbing na rzecz zajęć wyrównawczych czy drogie korepetycje? Odpowiedź narzuca się sama, tym silniej, im grubszy jest portfel.
To napięcie między racjonalnością indywidualną a dobrem wspólnym, między paradygmatem neoliberalnego indywidualizmu a polityką solidarności, jest problemem strukturalnym w edukacji. Jak zorganizować system tak, by zapobiegać zwycięstwu zrozumiałego, ale antyspołecznego egoizmu i nie pozwolić społeczeństwu się rozwarstwiać? Jak sprawić, żeby polityka solidarności działa się sama, mimo indywidualistycznych ciągot poszczególnych rodziców?
Na pewno nie tak, jak robi się to obecnie w polskiej edukacji. Bo nasza szkoła publiczna jest dziś pożerana przez neoliberalne procesy, które skutecznie wysączają z niej solidarnościowe soki. Jeszcze chwila, a tego, co publiczne i wspólnotowe nie zostanie w niej nic – zaś w miejscu instytucji, która ma produkować równych sobie obywateli, powstanie instytucjonalny zezwłok, późnokapitalistyczny potwór Frankensteina uszyty z kawałków prywaty.
A najgorsze jest to, że ponieważ ten proces dzieje się stopniowo, przestaliśmy go zauważać. Traktujemy go jako normalny wystrój świata szkoły. Rodzic z kulawą nogą się nie zatrzyma i nie zastanowi – wiemy, bo i my długo nawet nie mrugałyśmy okiem. Dlatego teraz chcemy przyjrzeć się temu, co się dzieje, żebyśmy jako społeczeństwo nie obudzili się z ręką w nocniku.

Hakowanie publicznego systemu

Reforma edukacji do spółki z powiększonymi transferami socjalnymi podniosły popularność szkół prywatnych i społecznych. Coraz więcej rodziców bez skrupułów wypisuje się z systemu publicznego. To pierwszy i najbardziej oczywisty czynnik, który sprawia, że szkoły publiczne cierpią – kto ma pieniądze i kapitał społeczny, często lokuje te dobra gdzie indziej. Tym samym szkoły tracą tych ludzi, którzy mogą mieć na nie pozytywny wpływ. Kto mógłby dołożyć się do funduszu rady rodziców albo wiedziałby, jak napisać wniosek o dofinansowanie budowy boiska, ląduje tam, gdzie rada rodziców nie musi nikomu finansować obiadów, a boisko błyszczy od mamony. Według badania zleconego przez Fundację Batorego, mimo że tylko nieco ponad 164 tys. uczniów uczęszcza do szkół prywatnych (na 3,6 mln uczniów), chęć przepisania dziecka do takiej placówki wyraża 30 proc. rodziców – na przeszkodzie stoją im jedynie kwestie finansowe.
Ale i ci rodzice, którzy decydują się na pozostanie w instytucjach państwowych, dawno przestali się kierować polityką solidarności i próbują hakować publiczny system dla indywidualnych celów – na przykład obchodząc rejonizację. Pisze o tym socjolog Przemysław Sadura w książce „Państwo, szkoła, klasy”. Rejonizacja jest potężnym narzędziem przeciwdziałania nierównościom, ale działa dobrze tylko, jeśli edukacja jest w każdym obwodzie szkolnym usługą publiczną wysokiej jakości. Inaczej wszyscy chcą wysłać swoje dziecko do jak najlepszej szkoły – cokolwiek przez to rozumieją – a najlepiej wychodzi to tym, którzy najsprawniej poruszają się w systemie, czyli mają najwyższy kapitał społeczny. Są liczne patenty na obchodzenie rejonizacji: niektóre nielegalne, jak składanie fałszywych oświadczeń o miejscu zamieszkania, inne desperackie, jak przeprowadzanie się do obwodu szkolnego dobrej szkoły, jeszcze inne energochłonne, jak uruchamianie kontaktów i odwoływanie się do decyzji dyrektora. Innymi słowy, wygrywa ten, kto wie, która szkoła jest dobra, kto zna dyra i kogo stać, żeby się zameldować obok niej w kupionej na wynajem kawalerce. I tak obchodzona rejonizacja zamiast niwelować, wzmacnia nierówności.

Kąsanie prywatą

A kiedy już umieściliśmy dziecko w tej lepszej szkole publicznej? Ta „publiczność” może nam umknąć, bo wchodząc do szkoły pierwszego września, możemy mieć wrażenie, że trafiliśmy na zwykły targ.
Ilość firm prywatnych, które są wpuszczane do szkół i pod szkoły, przechodzi ludzkie pojęcie. Nasze dzieci były lub są w dobrych, rozwijających się publicznych szkołach. Pierwsze dni w tych szkołach są wypełnione ulotkami – rozdawanymi pod szkołą, w szkole i na pierwszym zebraniu, a potem telefonami od firm, które mają zachęcać do udziału. A zajęcia, na które zapraszają, są naprawdę fajne. To języki, sporty (najlepiej z wicemistrzem Polski), drama (z kuzynem znanego aktora), programowanie, robotyka, robotyka z lego, robotyka z lego i chińskim, balet z robotyką, gotowanie na scenie z robotami po angielsku w różowych balerinkach, i czego tylko jeszcze dusza zapragnie. Kto nie może skorzystać, bo go nie stać, jest zdany na siedzenie w świetlicy. A ten, kto możliwości ma, pluje na kiepskie lekcje z matmy, bo wyżywa się na hip hopie z różniczkami.
Do 2015 r. w warszawskich szkołach i przedszkolach na porządku dziennym były płatne zajęcia pozalekcyjne. Szkoły wynajmowały sale, a firmy organizowały zajęcia. Rodzice, zwłaszcza najmłodszych uczniów, byli zadowoleni, bo to było bardzo wygodne rozwiązanie – nie trzeba było nigdzie odprowadzać dzieci, pociechy nie musiały przesiadywać w świetlicy. Potem Biuro Edukacji m.st. Warszawy w próbie odprywatyzowania szkół zabroniło organizowania płatnych zajęć w ciągu szkolnego dnia, ale dzisiaj, w związku z echem dwóch reform (podwójnego rocznika sześciolatków i likwidacji gimnazjów), problem przeładowania świetlicy i niehigienicznych planów lekcji powrócił. Co na to rynek? Ma gotowe rozwiązanie. Oferuje mianowicie liczne płatne zajęcia pozalekcyjne, które w standardzie wiążą się z odbieraniem i odprowadzaniem dzieci do świetlicy. Oczywiście „płatność za odprowadzanie” jest doliczana do ceny zajęć. To sprawia, że zajęcia są jeszcze droższe, a nierówności związane z uczęszczaniem na te zajęcia jeszcze bardziej rosną.
Korepetycje to kolejny sprywatyzowany fragment rzeczywistości szkolnej. Według badań Fundacji Batorego ponad 34 proc. rodziców posyła potomstwo na płatne zajęcia wyrównawcze, łatając braki w edukacji szkolnej. Połowa z nich wydaje na „korki” prawie trzysta złotych miesięcznie. Najczęściej są to rodzice z wykształceniem wyższym. Po co lobbować za jakością szkoły, skoro można sobie zorganizować miniszkołę na boku? Obowiązek szkolny to jedno, a edukacja – drugie.
A co, jeśli nasze dziecko jest uzdolnione i chce popróbować sił w konkursach? Otóż, zaskakująca sprawa, większość z tych konkursów jest organizowana przez prywatne firmy. Uczeń, który chce wziąć udział i zdobyć dyplom, aby ten pomógł mu w uzyskaniu lepszych ocen przedmiotowych, musi zapłacić – niewiele, piętnaście, dwadzieścia złotych – by móc zmierzyć się ze swoimi równolatkami w matematyce czy mitologii greckiej. Tak oto zdołano sprywatyzować dziecięce udoskonalanie się. Kto ma piętnaście złotych i matkę lub ojca, którzy sprawę ogarną, przypomną sobie i zapłacą, ten wygrywa – przynajmniej ma szansę wygrać.
Innym cichym elementem tej prywatyzującej szkołę układanki jest Librus – oferowany przez prywatną firmę dziennik elektroniczny, który pozwala podejrzeć szkolne życie dziecka. Jego efektem ubocznym jest zanik komunikacji – nie musimy pytać syna, co jest zadane, bo wszystko widzimy w Librusie, nie musimy spotykać się z nauczycielem córki, bo wystarczy zajrzeć na librus.pl. Librus jest w większości szkół tak prominentnym elementem krajobrazu, że właściwie się go nie zauważa, stał się narzędziem przezroczystym – ale zawsze może się nam przysłużyć jeszcze lepiej. Wystarczy zapłacić 25 zł, by otrzymywać powiadomienia na telefon, albo kliknąć w jedną z pojawiających się przy logowaniu reklam (Zajęcia dla dziecka! Gry edukacyjne!). Czy jest alternatywa dla Librusa? Można wpaść z deszczu pod potężniejszą prywatną firmę i zaopatrzyć szkołę w popularne w świecie anglosaskim Google classroom.

Szalone lata 90.

Prywatne firmy pasą się na szkołach, a nauczyciele nie mogą się doprosić godnych wynagrodzeń. Znajoma nauczycielka mianowana nie dostała kredytu na kawalerkę na warszawskim Bemowie – bank wyśmiał jej pensję. W jednej ze szkół naszych dzieci rada rodziców prosiła ostatnio o datki na wykup krzeseł z likwidowanego biura, bo nauczyciele nie mieli na czym siedzieć na zebraniach. Po nieudanym strajku upadło morale; nastąpił kolejny odpływ z zawodu pedagogów mogących liczyć na inną pracę. Co tu dużo mówić – polska szkoła, orana nieprzemyślanymi reformami i traktowana jak polityczny poligon, ma się fatalnie. Dlatego klasa średnia bezlitośnie ją hakuje, dlatego używa do swoich indywidualistycznych celów, dlatego niczym huby do umierającego drzewa przyklejają się do niej przedsięwzięcia nastawione na zysk.
Czy rodzice protestują przeciwko prywatyzacji szkoły? Ano nie. Ci, którzy mogliby protestować, bo rozumieją społeczne zagrożenia z tym związane, zwieszają nisko głowy i płacą – za powiadomienia, za konkursy, za korepetycje, za zajęcia. To nie jest oskarżenie – każda z nas miała przygody z takimi grzechami, nikt nie jest święty, gdy chodzi o własne dziecko. Do naszych szkół chodzą dzieci mądrych, sympatycznych, mniej i bardziej wykształconych rodziców – i ci rodzice też robią te wszystkie rzeczy, często wyłuskując z portfeli ostatnie pieniądze. Pragnienie, by nasze dzieci miały jak najlepiej, jest tak głęboko wpisane w naszą naturę, że najzatwardzialszy amerykański demokrata przepisze dziecko do lepszej szkoły w „białej” dzielnicy, a najagresywniej lewicowy publicysta (znamy takich co najmniej dwóch) cichcem pośle dziecko do polskiej szkoły społecznej. Rozwiązania tego diabelskiego dylematu – dobro dziecka vs. dobro wspólne – nie można składać na barki rodziców, tu trzeba szukać rad systemowych. I to jak najszybciej, bo neoliberalizacja systemu publicznego sprawia, że powoli stajemy się wszyscy, niezależnie od kapitału, członkami gorszego, rozwarstwionego społeczeństwa. To, co jest racjonalne dla jednostek na krótką metę, na dłuższą metę staje się przegraną dla wszystkich.
A więc potrzebne są rozwiązania systemowe, które tak usprawnią szkołę publiczną, że będzie ona wystarczać nawet wymagającym hakerom. Trzeba jednak dodać, że stan umysłu, który pozwala nam wszystkim ze spokojem patrzeć na prywatyzację publicznej szkoły, jest sam w sobie zastanawiający. Ten stan umysłu jest produktem utowarowienia ludzkiego życia, jakie przygotował dla nas późny kapitalizm. Nasza świadomość jakby zatrzymała się w rozwoju w drapieżnych i optymistycznie wolnorynkowych latach 90. – niby wiemy, że dzieci trzeba wychowywać, a nie hodować jak konie do wyścigów, ale coś nam każe ładować je sterydami (prywatnymi korepetycjami). Zbiorowo, i nawet z pewnym entuzjazmem, wchodzimy w krytykowany przez nas samych od dekady ryt konsumpcji i wyścigu szczurów. Może po prostu my, rodzice dzieci szkolnych, wychowani w duchu wczesnego kapitalizmu, czujemy się w tych dekoracjach i w tym duchu bezpieczniej?
Nawet jeśli tak jest, to musimy na nowo się zdziwić tym, że szkoła publiczna wchodzi w tysiące prywatnych układów. To nie jest ani dobre, ani normalne. Naszą jedyną nadzieją jako społeczeństwa jest edukacja, która częściowo zasypie rowy między nami – te powstałe z różnic majątkowych, klasowych i ideologicznych. To jedyne prawdziwe narzędzie uwspólnotawiające, które może nas wyleczyć z chorego indywidualizmu i zatrzymać pęd pseudomerytokracji, która sprawia, że wysokie miejsca na drabinie społecznej można wyłącznie kupić. Nie oddawajmy szkoły rynkowi, bo umrze i się nie podniesie, a między nami powstaną już nie rowy, a kaniony; interes publiczny rozjedzie się na zawsze z interesem własnym, polityka solidarności stanie się wspomnieniem z dalekiej przeszłości, a nam zostanie nieufne, podzielone, nierówne społeczeństwo.
Precz z prywatą, ratujmy usługi publiczne. My, sprzeniewierzeni dobru publicznemu rodzice.